Photo Rating Website
Home Maximum R The Cambr 0877 Ch09 Niewolnica

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Czuła drżenie, jakie przebiegło po jego skórze. To było upajające przeżycie.
Płonęła w jego uścisku. Jeszcze nigdy dotąd nie doświadczyła takiego
nieokiełznanego pragnienia. Tonęła, a jego usta były powietrzem, które
przywracało ją do życia. Marzyła, by ta chwila trwała. By nigdy się nie skończyła.
Spalała się w tym pocałunku. Ciało jej płonęło, wyrywało się do niego. Jak
łatwo byłoby ulec, zatracić się.
Zbyt łatwo.
Odpychała od siebie głos rozsądku. Choć wiedziała, że nie powinna. %7łe
będzie tego żałować.
Cofnęła się. Brakowało jej tchu.
 Znajomi nie robią takich rzeczy.
 W takim razie trzeba zmienić to określenie.  Znowu przygarnął ją ku
sobie. Całował jej usta, przesuwał wargami po jej twarzy, szyi...
Odchyliła głowę, rozkoszując się pieszczotą, odurzając jego zapachem.
Opamiętała się jednak i cofnęła.
 To nie pomoże nam w działaniu na rzecz Doca. Warren wzruszył
ramionami,  Ale też nikomu nie szkodzi.
 Może zaszkodzić, jeśli nie przestaniemy.
 Tak?  Zanurzył palce w jej włosach i bawił się nimi. Popatrzył na Rose.
 Myślisz, że moglibyśmy nie przestać?
Zapiekły ją policzki.
 Wcale tak nie myślałam.
 Ale powiedziałaś. Nie wyglądasz na kogoś, kto mówi, byle tylko mówić.
Cofnęła się o krok. Oparła się o chłodną szybę.
 A ty nie wyglądasz na kogoś, kto obywa się smakiem i nie sięga po to,
czego chce. Chyba więc oboje musimy zejść z naszych utartych ścieżek. Dla
dobra Doca  dodała jeszcze.
Warren żartobliwym gestem uniósł ręce.
 Wygrałaś. Powiem nawet, że chyba masz rację. Po co komplikować
sytuację, która i tak jest trudna? Ta przesyłka  wskazał na pudełko  a raczej jej
przesłanie, wyprowadziła mnie z równowagi. Widzę, że muszę znacznie
przyśpieszyć moje plany.
Nie wierzyła własnym uszom.
 Mówisz poważnie?
 Jak najbardziej.
 Ale czy to ich jeszcze bardziej nie rozjuszy? A jeśli zechcą to sobie na
kimś odbić?
 Już ci mówiłem, że zatrudnię prywatną ochronę.
 Nie jestem pewna, czy to wystarczy.
 Nic więcej nie mogę zrobić.
 Możesz zrezygnować z tych swoich planów.
 Nie mogę.  Ten aksamitny niski głos działał na nią hipnotyzująco.
Chciała mu wierzyć. Zdać się na niego. Zaufać, że o wszystko się zatroszczy. 
Już ci tłumaczyłem, że to by niczego nie zmieniło. Wcale nie byłoby
bezpieczniej.
Poczuła ciarki na plecach.
 Jakoś nie mam takiej pewności. Popatrzył na nią przenikliwie.
 Rose, musisz mi zaufać. Roześmiała się niewesoło.
 Już nie raz coś takiego słyszałam.
 Ale pierwszy raz ode mnie  zareplikował.  Nie rzucam słów na wiatr. 
Ujął ją za ramię i przyciągnął do siebie. Zajrzał jej w oczy.  Zaufaj mi.
Z trudem przełknęła ślinę.
 Postaram się.
Przez chwilę wpatrywał się w nią z napięciem. Skinął głową i puścił jej
ramię.
 To dobrze.
 Już sobie pójdę  odezwała się drżącym głosem.
 Zadzwonię po samochód.
 Dziękuję. Pojadę taksówką.
 Zciągnąłem cię tutaj, więc teraz zapewnię ci powrót. Nie chcę, byś tłukła
się jakąś zapuszczoną taksówką.
Rose tylko westchnęła.
 Dzięki.
Warren podszedł do telefonu. Przykazał kierowcy, by podjechał pod dom.
Przysłuchiwała się tej rozmowie. Sprawiał wrażenie człowieka całkowicie
panującego nad każdą sytuacją. Pewnie właśnie tym tak ją ujął. I to dlatego
straciła dla niego głowę. Dwukrotnie. Zawsze to ona musiała o wszystkim
myśleć, do niej należało podejmowanie decyzji. Większość mężczyzn, z jakimi
do tej pory miała do czynienia, wolała się nie wychylać. Czekali, by to ona o
wszystko zadbała, przejęła za wszystko odpowiedzialność.
Cudownie było choć raz nie musieć się o nic martwić. Znalezć się przy
kimś, kto nie boi się działać. I bez obawy zdać się na niego.
Warren skończył rozmowę, odwrócił się do Rose.
 Odprowadzę cię na dół.
 Dzięki, ale nie ma takiej potrzeby. Nie musisz ze mną jechać.
 Wiem, że nie muszę, ale chcę.  Podszedł do drzwi i otworzył je.
Wyszła pierwsza, on za nią.
Winda wydała się jej mniejsza niż wtedy, gdy wjeżdżała do Warrena na
górę.
 Jak sardynki w puszce  rzekła, by rozładować trochę sytuację.
Warren rozejrzał się wokół, wygiął usta w lekkim uśmiechu, ale nie
skomentował uwagi.
Bijące od niego ciepło napływało do niej falami, uderzało ją i wabiło.
Otaczał ją jego zapach. I kusił.
Milcząc, patrzyła na migające cyferki oznaczające piętra. Czterdzieści
jeden, czterdzieści, trzydzieści dziewięć. Wydawało się, że to się nigdy nie
skończy. Brakowało jej powietrza, miała gęsią skórkę. Prawie chciała, by
nacisnął przycisk swojego piętra i zabrał ją do siebie. Oczywiście za nic by mu
tego nie powiedziała. Stała tuż obok niego i rozpaczliwie czekała na chwilę, gdy
wreszcie się z nim pożegna, wyjdzie na dwór i ochłonie w wieczornym chłodzie.
Odprowadzał wzrokiem odjeżdżający samochód, póki nie zniknął za
rogiem. Stał nieruchomo, pochłonięty myślami.
Minęło tyle lat od czasów, gdy przeprowadził się do centrum i stracił
kontakt z ludzmi, którzy wcześniej byli mu bliscy, wśród których wyrastał. Z
ludzmi takimi jak Rose. Sam był temu winien. Dążenie do sukcesu przesłoniło mu
inne rzeczy. Bardzo ważne. Zdobył majątek, lecz nie zyskał przyjaciół.
Póki nie spotkał Rose, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo brakuje mu
takich ludzi. Szczerych, otwartych, walących prawdę prosto w oczy. Ludzi,
którzy niczego nie ukrywali, nie grali, by coś zyskać. Dla Rose jego pieniądze nie
miały znaczenia, nie imponowały jej. Nie kręciły jej i nie chciała ich. Nie od
niego. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spartaparszowice.keep.pl
  • Naprawdę poczułam, że znalazłam swoje miejsce na ziemi.

    Designed By Royalty-Free.Org