[ Pobierz całość w formacie PDF ]
amunicja, przeciw głodowe granaty pomarańczowe. W rynsztokach, wzdłuż chodników leżało
wiele żywności, zjadanej, jak widział o trzeciej godzinie nad ranem, przez wyłaniające się nocą
szczury. Bułki, kości kurczaków, za które kiedyś dziękowałby Bogu. Kiedy był partyzantem w
zamojskim lesie, przemarznięty, z martwym okiem jak bryłą lodu w głowie. Zazdrościł
opadłym gałęziom, sam będąc bliski ich stanowi. W spleśniałej, zamarzniętej końskiej derce i z
nogami owiniętymi w szmaty. Pan Sammler nosił z sobą broń. On i inni wygłodniali mężczyzni
żuli korzenie i trawę, żeby utrzymać się przy życiu. Wymykali się nocą wysadzać mosty,
rozkręcać tory kolejowe, zabijać niemiec kich maruderów.
Sammler również strzelał do ludzi. Był ten szalony rzeczoznawca ubezpieczeniowy
Feffera, który pod wpływem impulsu albo z chęci popisania się wypalił do książki telefonicznej
na stojaku do nut. Był w tym jakiś komiczny fanatyzm. Przeszyć kulą milion gęsto
wydrukowanych nazwisk gra salonowa. Lecz Sammler został przepędzony przez salon i
zagnany z powrotem do zamojskiego lasu. Tam z bardzo bliska zastrzelił człowieka, którego
wcześniej rozbroił. Zmusił go do odrzucenia karabinu. Na bok. O dobre półtora metra w śnieg.
Karabin upadł płasko i zapadł się. Sammler kazał temu człowiekowi zdjąć płaszcz. Potem
kurtkę od munduru. Sweter, buty. Kiedy to się stało, tamten powiedział cicho do Sammlera:
Nicht schiessen . Poprosił o darowanie życia. Rudy, z okrytym brązową szczeciną masywnym
podbródkiem, ledwie oddychał. Był bardzo blady. Z siną obwódką pod oczami. Sammler
widział ziemię cętkującą już jego twarz. Widział grób na jego skórze. Brud wokół ust, długie
bruzdy na skórze biegnące w dół od nosa, już wypełnione błotem ten człowiek dla Sammlera
znajdował się już pod ziemią. Nie był już odziany do życia. Był naznaczony, zgubiony. Musiał
odejść. Już odszedł. Niech mnie pan nie zabija. Niech pan wezmie te rzeczy . Sammler nie
odpowiadał, stał poza zasięgiem tamtego. Mam dzieci . Sammler pociągnął za spust. Ciało
leżało potem w śniegu.
Drugi strzał przeszedł przez głowę i roztrzaskał ją. Kość rozprysła się. Wypłynęła treść.
Sammler wziął, ile zdołał karabin, naboje, jedzenie, buty, rękawice. Dwa wystrzały w
zimowym powietrzu; odgłos musiał się roznieść na wiele kilometrów. Pobiegł, raz jeden
odwracając się. Spoza zarośli widział rude włosy i szeroki nos. Niestety, nie było możliwości
zabrania koszuli. Cuchnące wełniane skarpety tak. Bardzo ich potrzebował. Był zbyt słaby, by
móc daleko unieść swój łup. Usiadł pod skrzypiącymi zimowo drzewami i zjadł chleb Niemca.
Jednocześnie wkładał śnieg do ust, żeby ułatwić sobie przełykanie, które sprawiało trudność.
Nie miał śliny. Rzecz z pewnością odbyłaby się inaczej w przypadku innego człowieka, który
niedługo przedtem jadł, pił, palił i którego krew pieniłaby się od tłuszczu, nikotyny, alkoholu,
seksualnych wydzielin. Niczego takiego w krwi Sammlera. Nie był wówczas w pełni
człowiekiem. Szmaty i papier, owinięty sznurkiem tłumok, i rzeczy te mogłyby się rozlecieć na
wszystkie strony, gdyby sznurek pękł. Nie spowodowałoby to wielkiego zmartwienia.
Osiągnęliśmy takie minimum. Nie pozostało wiele miejsca na ludzkie błaganie, prośby
wykrzywionej twarzy i napinających się na szyi ścięgien.
Kiedy pan Sammler ukrył się potem w mauzoleum, to nie przed Niemcami, lecz przed
Polakami. W lesie zamojskim polscy partyzanci zwrócili się przeciwko bojowcom żydowskim.
Wojna miała się ku końcowi, zbliżali się Rosjanie i, jak się zdaje, zapadła decyzja o odbudowie
Polski bez %7łydów. Odbyła się więc masakra. Polacy nadeszli strzelając o świcie. Kiedy tylko
zrobiło się dość jasno na mordowanie. Była mgła, dym. Słońce usiłowało wzejść. Ludzie
zaczęli padać martwi i Sammler uciekł. Jeszcze dwóch innych przeżyło. Jeden udawał zabitego.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plspartaparszowice.keep.pl