[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wulkany, a na dodatek przyplątała mu się koszmarna historia z tętniakiem. On nie chciał się operować,
ale na szczęście Susana zawiozła go do amerykańskiego szpitala, gdzie przeszedł ośmiogodzinną, poważ-
ną operację, podczas której założono mu na aortę opatrunek z teflonu. Gdyby nie ona, już by z tego nie
wylazł. To stało się dosłownie w ostatniej chwili, gdyż miał już krew w płucach, co znaczy, że był jedną
nogą na tamtym świecie. Gdy po przyjezdzie do Polski poszedł do Dziatkowiaka (to bardzo znany kar-
diolog), ten powiedział mu: Ten teflon pana przeżyje .
Wszystko to skłoniło go do powrotu do Polski. Ale niestety z powodu tych wulkanów nikt farmy nie
chce kupić, a płacić czynsze czy podatki trzeba. Na dodatek będąc tam jeszcze - rozumując na pozór lo-
gicznie Sławek doszedł do wniosku, że pewnie niedługo umrze, więc trzeba zabezpieczyć żonę, i wtedy
podpisał ze szwajcarskim wydawnictwem Diogenes umowę, że oni w zamian za pięćdziesiąt procent zy-
sków z jego dochodów światowych zajmą się wszystkim. No i teraz jest w kropce, bo żyje, z umowy już
się wycofać nie może, a wulkany są bardzo aktywne.
Wie pan, takiej historii, to i Mrożek by nie wymyślił. (śmiechy)
Okropna historia, aż wstyd się śmiać. Jakiś czas temu powiedział mi pan, że nie należy za dużo pi-
sać. Dlaczego?
Gdy pisze się więcej niż jedną książkę rocznie, zaraz zaczyna się zjeżdżać poziomem w kierunku Mia-
sta atomowego lub Historii o wysokim napięciu.
Agatę Christie i Simenona pan dość lubi, choć oboje pisali znacznie więcej niż jedną powieść rocz-
nie.
Gdy siedziałem w Wiedniu i nudziłem się jak mops, kupiłem sobie wszystkie książki Christie po nie-
miecku. Było ich z pięćdziesiąt, ale okazało się, że jak się już raz ogarnie ich schemat, pozostałych można
nie czytać. Kiedy w czasach PRL-owskich nie mogłem dostać International Herald Tribune , słuchałem
zagranicznych radiostacji radiowych i na ich podstawie próbowałem sobie wyobrazić, co mogliby w
Heraldzie napisać. Pózniej na ogół się zgadzało, bo przecież grubsza wiedziałem, co mogą zrobić de-
mokraci i jak na to zareagują republikanie. Wie pan, to wszystko jest bardzo łatwe.
Zawsze słyszałem, że uprawianie felietonistyki, zwłaszcza stałej, jest dla pisarza ogromnym obcią-
żeniem psychologicznym, bo zaczyna pracować w rytmie tygodniowym. Pana felietony chodzą
już od dawna systematycznie w Tygodniku i w Odrze . Czy nie woli pan pisać w swoim wła-
snym rytmie, a nie w rytmie czasopism?
Po pierwsze, nie mogę już teraz pisać, bo zrobiła mi się jakaś przypadłość neurologiczna, która spra-
wia, że na maszynie nie mogę pisać sam, bo coraz częściej nie trafiam w klawisze, a na komputerze nie
umiem. Dlatego mam obecnie cały sekretariat, komputer, fax i skaner. Dzięki temu powstało Okamgnie-
nie, które w całości podyktowałem mojemu sekretarzowi.
Ale mnie interesuje, czy nie ciągnie pana do beletrystyki?
Nie ciągnie mnie. W sumie wydałem już ponad czterdzieści cztery tomy prozy i teraz już tylko samo
administrowanie tym dorobkiem, zwłaszcza w zakresie światowym, znacznie przekracza zarówno moje
możliwości, jak i sekretarza. Naprawdę! My się już gubimy w tym, że nagle się okazuje, że w jednym
miejscu wydają mi coś po fińsku, w drugim chcą wydawać po łużycku, a tam Baskowie (ci od bomb) wy-
27
stawiają jakąś sztukę, więc przychodzi czek na sto dwadzieścia dolarów, ale nie wiadomo dokładnie za
co. Już nie mówię o tych większych kontraktach, jak z Cameronem. Co pan na to, że 20th Century Fox
robi ekranizację pana powieści ? pytają mnie dziennikarze. A ja nic na to, bo nic nie wiem, ponieważ
tak stanowi umowa. Ja nie jestem już w stanie nawet obejrzeć adaptacji tego, co zrobiłem, więc nawet nie
mam motywacji, żeby dorzucać drew do tego ognia. Prawdę powiedziawszy straciłem już apetyt do bele-
trystyki.
Ale teoretycznie byłoby możliwe, gdyby pan dyktował powieści. Dostojewski to robił z dobrymi re-
zultatami...
Tak, oczywiście. Ale do dyktowania prozy fabularnej trzeba mieć dłuższy oddech , a ja coraz częściej
zaczynam rozumować na zasadzie: jeśli mam już dwadzieścia osiem milionów egzemplarzy nakładu
światowego, to czy muszę mieć trzydzieści milionów?
Nie o tym mówię, ale o radości pisania, przyjemności wymyślania nowych światów.
Kiedyś mnie to bardzo bawiło. Ale dzisiaj? Zupełnie niepotrzebne. Czasem mam wrażenie, że napisałem
szereg utworów przypominających trudne do spostrzeżenia szklane łodzie podwodne. Większość z nich
jest już na suchym lądzie i osiadła na mieliznach realizacji.
No przecież są rzeczy, które muszą pana kręcić . Choćby wirtualna rzeczywistość...
(niechętnie) Musiałbym swoją wyobraznię wzmóc do wyższej potęgi... Wie pan, napisałem jedno czy
drugie opowiadanie o tych możliwościach, ale sam nie byłem zadowolony. Na przykład wymyśliłem hi-
storię takiego faceta, który zamawia sobie komputerowy program świata wirtualnego, w którym może
zgwałcić lub zamordować dziewczynkę (np. taką, którą widzi przez płot u sąsiada). Nie tylko mojej żo-
nie, ale i mnie samemu to się nie podobało, bo w tym było coś obrzydliwego. Widzę w tym brak oporów.
Wszystko można napisać, a rzeczywistość staje się coraz bardziej odstręczająca.
To jest wizja, która mi przypomina sugestywnością realizacji scenę w realu z pańskiego Powrotu z
gwiazd. Nawiasem mówiąc, moja córka niedawno czytała tę książkę po wizycie w Futuroskopie we
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plspartaparszowice.keep.pl