[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zdążył. Chciał, ale nie zdążył. Przynajmniej tyle. Nie chciał go oszukać, nie miał tego w
głowie i zrobiłby to, gdyby mógł i miał czas...
Olśniła go nagle myśl nowa. Tchu mu zabrakło pod jej uderzeniem. Znowu ruszył przed
siebie, szybko, jak tylko mógł najszybciej. Wzgórze stało przed nim, oblane księżycowym
światłem, rozjaśnione jakby jego własną nadzieją. Nie zdążył zawiezć skrzynki, więc może
porzucił ją tam, zniszczył próbki, zostawił jakiś ślad, po którym mógłby dojść prawdy.
Chyba nie chciał, żeby myślał o nim, że go okpił. Każdemu człowiekowi powinno zależeć
na tym, aby drugi człowiek nie sądził...
Wspinał się zdyszany stromą ścieżką, kolce jeżyn czepiały mu się nóg, trzaskały pod
stopami suche gałęzie. Widział już dach baraku i czarną ścianę lasu poza nim jeszcze
dobywał się stamtąd jakiś samotny trel, ale już cisza przykrywała drzewa i ptasie gniazda.
Plac przed barakiem był pusty, drzwi lekko uchylone. Zatrzymał się i patrzył. I wtedy
zobaczył psa.
Siedział niedaleko progu, czujnie oparty na wyprostowanych przednich łapach. Nie
szczekał ani nie warczał, choć musiał słyszeć już od długiej chwili, że się ktoś zbliża.
Siedział i nie spuszczał z niego przenikliwych, uważnych oczu.
Więc jednak tu był. Nie zabrali go z sobą. Poczuł jakąś śmieszną satysfakcję na myśl o
psim rozczarowaniu, jakie musiał przeżyć. Więc był tu i czekał nie wiadomo na co, nie
umiał oddalić się od tego miejsca... Niedobrze, że nie umiał oddalić się od tego miejsca.
Patrzyli na siebie długo, nie jak człowiek i pies, ale jak dwóch ludzi, którzy wreszcie
spotkali się oko w oko i wiedzą, że teraz walka zostanie rozegrana do końca. I ten, który
miał pewność zwycięstwa. I ten, który czuł, że zginie.
Znali się od dawna. Jeszcze zanim pies przyszedł na świat w niewiadomych
okolicznościach. %7łył w tamtym, którego wyprowadzał na smyczy w las na codzienny
spacer. Wokoło była wojna, a on go prowadził na spacer, a był żołnierzem i myślał, że jest
tylko żołnierzem, niczym innym. Potem zapomniał o nim, aż zaczął mu się objawiać w
lesie i koło domu i nieraz w nocy przebiegał mu drogę świecąc żółtymi ślepiami.
On także należał do tych przypomnień, które raz na zawsze pragnął od siebie odrzucić.
A więc był tu. Nie przywidział się ciotce ani się jej nie przyśnił. Zostawili go, a on nie
mógł odejść od tego miejsca.
Dopiero gdy podniósł flintę, pies zerwał się, podniósł łeb do góry i zawył. Nie
zaszczekał, ale zawył, głucho i przeciągle. Mógł uciekać, rzucić się w krzaki malin, a
stamtąd w las, mógł schronić się w baraku ale on zawył tylko i ucichł, gdy padł strzał,
nieomylny strzał z ręki, która nigdy nie chybiała celu.
Wtedy w baraku ktoś krzyknął, posypały się czyjeś kroki po dudniącej podłodze, drzwi
roztrzasnęły się szeroko i zobaczył na progu ich dwoje. Trzymał jeszcze broń przy
ramieniu, nie zdążył jej opuścić.
Nie! krzyknęła Lenka. Nie!
Ale palce już same nacisnęły spust i dwa strzały odbiły się echem o las i niebo nad nim.
A potem biegł w dół, nie ścieżką, ale przez zarośla ku rzece. Nie oglądał się za siebie.
Wiedział, że nie ma po co się oglądać. Nie można się było zatrzymać, wszystko trzeba było
zostawić za sobą, daleko za sobą, jak najdalej. Wciąż jeszcze trzymał broń w ręku, chciał ją
rzucić ale nie rzucił.
Pózną nocą zastukał do okna plebanii. Pomyślał, że ksiądz się przestraszy, więc oparł
broń o mur i jeszcze raz zadzwonił palcem w szybę.
Przez dłuższy czas w głębi domu trwała cisza. Zastukał jeszcze raz. Głośniej.
Nasłuchiwał, czując w całym sobie, w piersiach, w trzewiach i głowie, dudniące,
rozrywające ciało, walenie serca. Teraz ktoś zbliżył się do okna. Cofnął się nieco od szyby,
żeby się go nie bano.
Niech ksiądz otworzy zawołał.
Muślinowa firanka drgnęła poruszona dłonią. Ukazała się za nią twarz księdza, blada w
świetle księżyca i zdumiona.
Niech ksiądz otworzy powtórzył.
Widział, że księdzu drgnęły usta, że się zawahał, ale po chwili okno otworzyło się i
ksiądz, w białej koszuli, owiany jeszcze snem, wychylił się przez parapet.
Co się stało? zapytał.
Muszę z księdzem mówić.
Teraz? Po nocy?
Tak.
Nie można tego odłożyć do rana?
Nie. Nie można tego odłożyć. Ksiądz cofnął się.
Poczekaj. Muszę się ubrać.
Stał pod murem i czekał. Wydało mu się, że trwało to bardzo długo, zanim ksiądz
naciągnął sutannę i pozapinał wszystkie jej guziki a właśnie nie pozapinał wszystkich;
kiedy go wpuszczał drzwiami przez werandę widocznie, żeby nie budzić Teosi
sutannę miał porozpinaną do pasa, wystawał z niej biały przód koszuli, a pod nią pokryta
ciemnym włosem pierś księdza.
O co chodzi? zapytał. Głos miał twardy, bez śladu zaskoczenia czy niepokoju.
Ziemba poszukał oczami krzesła, a znalazłszy je, usiadł na nim ciężko. Ksiądz dopiero
teraz zapalił lampę na biurku, wysunął szufladę i zagłębił w niej ręce, zbyt długo, aby
szukać w niej tylko papierosów. Zapalił i podsunął pudełko Ziembie.
Przyszedłem, bo muszę księdza o coś prosić.
Mnie?
Tak. Bo tylko ksiądz to ma.
O co chodzi? zapytał ksiądz jeszcze raz. Siedział za biurkiem przed nie
domkniętą szufladą.
Ziemba wstał i wychylił się przez okno. Wziął broń i pokazał księdzu. Ksiądz patrzył na
niego nieruchomo. Powoli podniósł rękę i wyjął z ust papierosa. Nie spuszczając oczu z
Ziem-by, strzepnął popiół do mosiężnej popielniczki.
Ksiądz ją poznaje? Ziemba położył broń na parapecie. Zabrakło mi naboi.
Teraz nie sezon, nie kupiłem. Wiem, że ksiądz je ma.
Ile ci potrzeba?
Jednego.
Ksiądz patrzył długo przez otwarte okno w letnią noc.
Na kogo? zapytał wreszcie.
Ksiądz chce wiedzieć za dużo.
Tylko tyle, ile muszę.
Na mnie.
Ksiądz zamilkł. Twarz miał w mroku, skórzany abażur lampy rzucał całe światło na
biurko, reszcie pokoju użyczając tylko złotej poświaty.
Nigdy nie byłeś tchórzem. Nie pomogę ci, żebyś nim teraz został.
Tak księdzu na tym zależy? Tak.
Poza tym żaden człowiek nie ma prawa do tej decyzji. Wiesz o tym.
Wiem.
Dlaczego myślisz, że mam te naboje?
To dryling dziedzica dawno już nie wymawiał tego słowa, ale teraz powróciło do
niego. Wiem, że oddał księdzu naboje do całej swojej broni.
Nie mam ich.
Sam je tu przyniosłem na plebanię, jak mi kazał.
Ale potem trzeba było je oddać. Ziemba umilkł.
Przez okno płynął orzezwiający chłód. Na ścianie plebanii kwitły róże, niedaleko na
grzędzie maciejka. Gdzieś w głębi wsi szczekały psy zaalarmowane ujadaniem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plspartaparszowice.keep.pl