[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Na automatycznej sekretarce pulsowała lampka. Jedna wiadomość. Tess wcisnęła klawisz
odtwarzania.
- Tessie, to ja - usłyszała głos matki. - Dzwonię tylko, żeby ci przypomnieć o jutrzejszej
kolacji. Przyjdz na szóstą. Gdybyś wróciła wcześniej i miała ochotę coś przekąsić w towarzystwie
starszych pań, zajrzyj rano do kościoła. Przy okazji pożegnałabyś się ze wszystkimi. - Krótka
pauza. - Kocham cię, córeńko.
Tess weszła po skośnych stopniach na piętro.
- Chodz, Bobo! - zawołała. - Idziemy spać.
Włączyła telewizor i przerzuciła od razu na kanał z prognozą pogody. Reporter właśnie
kończył opowiadać o szkodach wyrządzonych przez paskudny sztorm. %7ływioł uszkodził kilka
statków rybackich do połowu tuńczyka, wracających do Gloucester, zatopił holownik gdzieś
w pobliżu Providence i gnał w dół, w stronę Delaware oraz Maryland.
- I mnie też mało nie wykończył - mruknęła Tess, kręcąc głową.
Zciągnęła koszulę i bluzkę, zsunęła dżinsy, zdjęła stanik, włożyła ukochaną, kompletnie
spraną koszulkę futbolową z numerem jedenaście i nazwiskiem Drew Bledsoe oraz grube wełniane
skarpety.
Wskoczyła na łóżko z czterema kolumienkami, przytuliła się do poduszki i zyskała
absolutną pewność, że nie zaśnie. Czuła się lekka i pełna energii, mogła fruwać albo przenosić góry.
Wszystko z powodu Charliego St. Clouda, przez ten jego niemożliwy pocałunek. Kurczę, za krótko
to trwało. Chętnie by jeszcze tak z nim postała, ale to już zaczynało być niebezpieczne. Nie mogła
sobie ufać w podobnych sytuacjach. Jeszcze moment i poszłaby do niego na resztę nocy.
Oczywiście nie jest powiedziane, że od razu wylądowaliby w łóżku, nie była przecież łatwą
dziewczyną. Ale w zasadzie wszystko inne było możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne.
Wobec tego, dlaczego uciekła?
Z nawyku, z przyzwyczajenia, które narodziło się wskutek przykrych doświadczeń
i rozczarowań. Nie pamiętała dokładnie, kiedy, ale już jakiś czas temu przestała sobie nawet
wyobrażać, że jakiś chłopak naprawdę zwali ją z nóg. Odcięła się od emocji, wyrzuciła je za wysoki
mur, gdzie sobie spokojnie usychały. Tak było lepiej. Kiedyś przekonywała siebie, że wśród sześciu
miliardów i trzystu milionów ludzi na kuli ziemskiej musi się znalezć ten jeden mężczyzna, który
pokocha ją szczerze i na zawsze. Zamierzała nawet znalezć go w czasie rejsu. Była to romantyczna
idea, ale Tess w głębi serca znała gorzką prawdę: spędzi na morzu cztery miesiące w samotności, bo
przecież ani razu nie przybije do portu na czas tak długi, by się z kimś związać.
Wstała, włożyła obszerny czerwony szlafrok i wyszła na korytarz. Stamtąd wspięła się po
drabince do wdowiej czatowni. Była to kwadratowa klitka na szczycie domu, o ścianach ze szkła,
dających widok na przystań oraz mrugające światła Bostonu widoczne na południowym zachodzie.
Od setek lat przychodziły tu kobiety czekające na powrót mężczyzn z morza. Tess roześmiała się
cicho: uwielbiała stawiać tradycję na głowie. Za jakiś czas jej rodzina i przyjaciele będą się
gramolić po wąskiej drabince, by wypatrywać znajomego masztu, gdy nadejdzie czas powrotu
Querencii z drugiego końca świata. Postawiła świecę na parapecie, skuliła się na siedzisku,
owinęła kocem i wsparła głowę o szybę. Jakiś czas obserwowała swój oddech skraplający się na
szkle. Tam daleko był cmentarz Waterside. Pierwszy raz w życiu zauważyła niewielkie światełko na
czarnym tle lasu. Z pewnością właśnie tam stała chatka Charliego. Dziwne miejsce, jakby
zaczarowane, w kokonie smutnego echa dawnych zdarzeń, a przecież tak ciepłe i bezpieczne, pełne
książek i map, z muzyką i pysznym jedzeniem.
Tak długo jak mogła, walczyła z własną wyobraznią, ale w końcu przegrała. Poczuła jego
dłonie w talii, gdy przytulił ją mocno do siebie i zamknął w uścisku. Tak bardzo chciała go znowu
pocałować, że niewiele brakowało, a byłaby zbiegła po schodach, wskoczyła na rower, popędziła
przez miasto, przycisnęła brzęczący dzwonek i rzuciła się facetowi na szyję już przy bramie.
A potem przyszedł jej do głowy znacznie lepszy pomysł. Zamknęła oczy, by lepiej rozważyć
wszelkie możliwości. Do świtu zostało już niewiele czasu, ale wlókł się w żółwim tempie.
Jutrzejszy dzień będzie niezapomniany.
Siedemnaście
Charlie siedział na nadbrzeżu w zatoczce Waterside. Oparł się o stary drewniany słupek
i bez pośpiechu siorbał poranną kawę. Był stanowczo niewyspany; za długo przypominał sobie
w nocy każdy szczegół minionych godzin. Miał nadzieję, że Tess także wracała myślami do
wspólnych chwil. Dobrze po północy odprowadził ją do wielkiej żelaznej bramy i niechętnie
pożegnał.
- Może cię jednak odprowadzę - zaproponował kolejny raz, z nadzieją na pożegnalnego
całusa lub może nawet dwa.
- Dzięki, nie trzeba - odparła stanowczo.
- A jak cię jakieś duchy napadną?
- Jestem już duża, a tutaj nie ma takiego idioty, który by chciał ze mną zadzierać.
I zniknęła w ciemnościach.
Po powrocie do chatki niepokojące objawy nie ustąpiły: Charliemu kręciło się w głowie,
wargi drżały i ogólnie czuł się dziwnie, więc zamiast wziąć się do sprzątania, zalecił sobie jeszcze
jedno piwo oraz biały soul w wykonaniu Dusty Springfield i poddał się nieprawdopodobnemu
uczuciu, które zaczęło go zmieniać od środka, tak jak zmienia się ziemia z nastaniem odwilży.
Z wierzchu niby wszystko wygląda tak samo, ale pod warstwą lodu dzieją się niebywałe rzeczy.
Z kubka unosiła się para, ulatująca w niebieskoszary poranek. Charlie słuchał wystrzałów
armatnich w klubie jachtowym po drugiej stronie zatoki, oznaczających oficjalne powitanie słońca.
Tak zaczynała się większość dni w Marblehead. Kawa na nadbrzeżu. Kilku kapitanów, którzy
przywożą najnowsze wieści o tym, gdzie pokazały się rekiny, a gdzie najlepiej brały morskie
okonie. Parę zdań z weteranem drugiej wojny światowej na temat przykrego północno-wschodniego
wiatru, niosącego ze sobą bóle artretyczne.
A potem praca.
Niedziele były zupełnie inne. Ponieważ nie czekały nań zajęcia na cmentarzu, Charlie miał
czas dla siebie. Co prawda otwierał bramę - o ósmej - ale w niedzielę nigdy nie było pogrzebów.
Joe przybijał swoją motorówką Horny Toad i płynęli na śniadanie do Driftwood. Potem jakiś czas
włóczyli się ze szczurami portowymi, zabijając czas aż do chwili rozpoczęcia rozgrywek w ramach
NFL.
- Uwagaaa!
Charlie obejrzał się w ostatniej chwili, akurat na czas, by zrobić unik przed piłką tenisową,
za którą pędził Oscar.
- Cześć, panie bracie! - powitał go Sam, wyłaniając się z mgły. Miał na sobie szarą bluzę
bawełnianą z kapturem, spod którego wystawały potargane włosy, opadające na oczy. Wieczorne
spotkania były warunkiem podtrzymania więzi łączącej braci, ale młodszy niekiedy zaglądał do
startego w dzień, zanim ruszył szukać przygód.
- Dzień dobry - powiedział Charlie.
- No i... ? - Sam z rozmachem usiadł tuż obok niego.
- O co ci chodzi?
- Nie udawaj! Opowiadaj o nocnych rozrywkach!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plspartaparszowice.keep.pl