[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dotarła do drzew, stanęła patrząc na niego. Zaczął iść powoli w stronę szałasu.
Odwrócił się nieoczekiwanie. Szła za nim w pewnej odległości, nie spuszczając go z
oka. Znów przypominała mu zaniepokojone zwierzę czy ptaka. Szedł dalej, prosto w
kierunku szałasu. Gdzieś daleko błyskawica przecięła niebo, ale grzmot ledwo dał się
słyszeć. Niebo przejaśniało się nad głową i księżyc wyszedł zza chmur. Nagle
usłyszał jakiś dziwny, jakby sztuczny krzyk. Gdy odwrócił się, zobaczył, że kobieta
biegnie z powrotem w stronę lasu. W pewnej chwili potknęła się, wyrzuciła w górę
ramiona i upadła na ziemię, niby ptak składający siebie na ofiarę.
Był teraz zupełnie pewien, że w szałasie znajdowało się coś cennego: może
ukryła to w kukurydzy. Wszedł, nie zwracając na nią uwagi. Ponieważ przestało się
już błyskać, nic nie widział. Macał rękami podłogę, aż natrafił na kupę kukurydzy.
Kroki skradające się na zewnątrz podeszły bliżej. Zaczął szperać w kukurydzy - może
była tam schowana żywność? Suchy szelest liści mieszał się z kapaniem kropel i
ostrożnymi krokami, składając się na nikły odgłos przypominający domową
krzątaninę. Wtem dłoń jego spoczęła na jakiejś twarzy. Nie mogło go to już przerazić.
Dotykał ludzkiego ciała. Przesunął po nim palce: było to ciało dziecka, leżące
zupełnie spokojnie pod jego ręką. Blask księżyca ukazywał niewyrazny zarys głowy
stojącej w drzwiach kobiety. Z pewnością targał nią niepokój, ale nie można było
tego wyczytać z jej twarzy. Pomyślał: Muszę je wynieść na dwór, gdzie będę mógł
coś zobaczyć...
Był to chłopczyk może trzyletni. Miał pomarszczoną, kulistą główkę z kępką
czarnych włosów. Był nieprzytomny, ale żył. Ksiądz mógł wyczuć słabiutkie bicie
serca w jego piersi. Znów przyszła mu na myśl zaraza, ale gdy ujął jego rękę,
stwierdził, że dziecko nie ociekało potem, lecz krwią. Przejęła go zgroza i
obrzydzenie: wszędzie gwałt, czyż nie było końca gwałtowi? Zwrócił się do kobiety z
ostrym zapytaniem:
- Co się stało? - Czyżby w całej tej prowincji człowiek był wydany
człowiekowi na łup?
Kobieta klęczała o dwa czy trzy kroki, patrząc mu na ręce. Umiała trochę po
hiszpańsku, bowiem odparła: Americano . Dziecko miało na sobie brązowy
kaftanik. Odwinął go aż po szyję. Chłopczyk był postrzelony w trzech miejscach.
%7łycie wyciekało z niego z każdą chwilą. Właściwie nic tu już nie było do zrobienia,
ale trzeba było spróbować...
- Wody - powiedział do kobiety - wody. Nie wyglądało na to, że rozumie, o co
mu chodzi. Przykucnięta obserwowała go bacznie. Jak łatwo o pomyłkę uważając, że
człowiek odczuwa ból tylko wówczas, gdy wyraża go oczyma. Kiedy dotknął
drobnego ciałka, zauważył, że poruszyła się w biodrach, sprężona i gotowa rzucić się
na niego z zębami jak zwierzę, gdyby malec choć pisnął. Zaczął mówić powoli i
łagodnie, nie mając pojęcia, ile z tego kobieta rozumie:
- Musimy mieć wodę, żeby go umyć. Nie masz powodu bać się mnie. Nie
zrobię mu krzywdy. - Zdjął koszulę i zaczął drzeć na paski. Było to okropnie
niehigieniczne, ale cóż innego mógł zrobić? Oprócz modlitwy, oczywiście, ale
człowiek nie modli się o życie, o to życie. Znowu powtórzył: - Wody. - Tym razem
kobieta chyba zrozumiała. Rozejrzała się bezradnie po deszczowych kałużach. To jest
jedyna woda tutaj - pomyślał. - Cóż, ziemia jest tak czysta jak każde inne naczynie.
Namoczył kawałek koszuli i pochylił się nad dzieckiem. Słyszał, jak kobieta
przypełzła bliżej; była w tym zbliżeniu grozba. Próbował raz jeszcze ją uspokoić. -
Nie masz co się mnie bać. Jestem księdzem. Słowo ksiądz zrozumiała. Pochyliła
się, chwyciła rękę, w której trzymał mokry skrawek koszuli, i ucałowała ją. W tej
samej chwili, gdy jej wargi dotykały jego ręki, twarz dziecka skrzywiła się, oczy
otwarły się i spojrzały na nich, a drobnym ciałkiem wstrząsnął potworny paroksyzm
bólu. Patrzyli, jak gałki oczne przekręcają się ku górze i nagle niby kulki przy
dziecinnej grze, zamierają w bezruchu, żółte i brzydkie brzydotą śmierci. Kobieta
puściła jego rękę, pobiegła do kałuży, nabrała wody w złożone ręce. - Nie potrzeba
nam już teraz - rzekł ksiądz, podnosząc się z mokrą szmatą w rękach. Kobieta
rozwarła palce i woda rozlała się na ziemię. - Ojcze - odezwała się błagalnie, a on ze
znużeniem opadł na kolana i zaczął modlitwę. Modlitwy takie jak ta nie miały już dla
niego znaczenia. Hostia to co innego: włożyć ją w usta umierającego człowieka
znaczyło włożyć Boga. To był fakt - coś, czego można było dotknąć, ale to tutaj nie
było niczym więcej jak pobożnym życzeniem. Dlaczego Ktoś miał wysłuchać jego
modlitw? Grzech był przeszkodą nie pozwalającą im ulecieć. Czuł, że jego modlitwy
uciskają go jak niestrawiony posiłek. Gdy skończył, podniósł zwłoki i zaniósł je z
powrotem do szałasu niczym jakiś mebel. Wynoszenie ich na zewnątrz wydawało mu
się teraz stratą czasu, zupełnie jak z krzesłem, które wyniesiono do ogrodu i zaraz
wniesiono z powrotem do domu, bo trawa jest mokra. Kobieta szła za nim potulnie.
Nie chciała zdaje się dotknąć ciała, przyglądała się tylko, jak składa je znowu w
ciemności na kukurydzy. Usiadł na ziemi i rzekł powoli:
- Trzeba będzie je pogrzebać. Zrozumiała to i skinęła głową. - Gdzie jest twój
mąż? Czy ci pomoże? - spytał. Zaczęła mówić szybko. Przypuszczalnie mówiła
narzeczem Camacho, bo poza paru hiszpańskimi słowami nie mógł nic zrozumieć.
Słowo Americano znów się powtórzyło; przypomniał sobie poszukiwanego
człowieka, którego podobizna sąsiadowała na ścianie z jego własną. - Czy on to
zrobił?
Potrząsnęła głową. Co się więc stało? - zastanawiał się. Może zbieg ukrył się
tutaj, a żołnierze strzelali do szałasów? To było prawdopodobne. Nagle przykuło jego
uwagę to, że wymówiła nazwę plantacji bananowej. Ale tam nikt nie umarł, ani nie
było śladów gwałtu, chyba że cisza i opuszczenie były tymi śladami. Przypuszczał, że
matka zachorowała, ale mogło zdarzyć się coś gorszego. Wyobraził sobie, że może
durny kapitan Fellows zdjął sztucer i operując nim niezgrabnie wyszedł naprzeciw
człowiekowi, którego głównym talentem było szybkie dobywanie broni lub strzelanie
bezpośrednio z kieszeni. Biedna mała... kto wie, jaką odpowiedzialność była może
zmuszona wziąć na siebie. Otrząsnął się z tej myśli i zapytał:
- Masz łopatę? - Nie zrozumiała go i musiał jej na migi pokazywać kopanie.
Nowy grzmot przetoczył się pomiędzy nimi. Nadchodziła druga burza, jak gdyby
nieprzyjaciel odkrył, że pierwszy ogień zaporowy zostawił mimo wszystko paru
niedobitków przy życiu. Ten ich zmiażdży. Znów usłyszał ogromne tchnienie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plspartaparszowice.keep.pl