Photo Rating Website
Home Maximum R The Cambr 0877 Ch09 Niewolnica

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

chwycił mnie za ramię.
 Na Boga!  szepnął.  Idą!
Z miejsca, gdzie leżeliśmy, widać było jakby leśną nawę nakrytą zielonym stropem, w
której pnie drzew były ścianami, a gałęzie  dachem. Tędy nadciągały teraz małpoludy. Szły
gęsiego, pochylone, na zgiętych nogach, od czasu do czasu podpierając się rękami i
rozglądając wkoło. Wydawały się niższe, bo się garbiły, ale musiały mieć co najmniej pięć
stóp, ramiona miały długie, piersi potężne. Wiele z nich trzymało kije. Z daleka wyglądały
jak szereg bardzo owłosionych i niekształtnych ludzi. Przez sekundę widziałem je bardzo
wyraznie. Potem znikły w krzakach.
 Jeszcze nie teraz  rzekł lord John, który już się przygotował do strzału. 
Poczekamy spokojnie, aż skończą poszukiwania. Potem pójdziemy do ich osady i dopiero
zalejemy im sadła za skórę. Za godzinę ruszymy.
Otworzyliśmy jedną z naszych puszek i zjedliśmy porządne śniadanie. To wypełniło nam
wolny czas. Lord Roxton od poprzedniego ranka nie miał w ustach nic prócz paru owoców,
jadł więc za czterech. Potem  nareszcie  z kieszeniami pełnymi naboi, wzięliśmy po
strzelbie w każdą rękę i ruszyliśmy na odsiecz profesorom. Przed opuszczeniem kryjówki
zaznaczyliśmy sobie jej miejsce w zaroślach i położenie w stosunku do Fortu Challengera,
by w razie potrzeby łatwo nam było trafić z powrotem. Cicho przemknęliśmy zaroślami na
brzeg wyżyny, w pobliże naszego dawnego obozu. Tu przystanęliśmy i lord John
wtajemniczył mnie z grubsza w swój plan.
 Dopóki jesteśmy w lesie, te świnie mają nad nami przewagę  mówił.  Widzą nas, a
my ich nie widzimy. W otwartym polu rzecz ma się inaczej. Tam możemy ruszać się
szybciej od nich. Trzymajmy się więc jak najdłużej otwartej przestrzeni. Skraj wyżyny
jest słabiej zadrzewiony niż środek. A zatem będzie on osią naszego ataku.
Niech pan idzie wolno, rozgląda się uważnie i strzelbę trzyma w pogotowiu. I niech się
pan nie da wziąć do niewoli, póki ma pan choć jedną kulę w lufie. Taka jest moja ostatnia
rada, paniczyku.
Gdy doszliśmy do skraju wyżyny, wychyliłem się zza urwiska i ujrzałem poczciwego
czarnego Zambo, który siedział na skale i palił. Wiele dałbym za to, by na niego zawołać i
powiedzieć mu, co się z nami dzieje, bałem się jednak, że małpy usłyszą. Las aż się od nich
roił, co chwila słyszeliśmy ich szczególny jazgot. Wtedy zapadaliśmy w najbliższe krzaki i
leżeliśmy cicho, czekając, aż głosy się oddalą. Dlatego posuwaliśmy się wolno i dopiero po
dwóch godzinach takiego marszu z ostrożnych ruchów lorda Johna domyśliłem się, że
- 93 -
musimy być blisko celu. Roxton machnięciem ręki kazał mi leżeć spokojnie, a sam popełznął
naprzód. W parę minut pózniej wrócił pałając gorączką czynu.
 Chodz pan  powiedział.  Szybko! W Bogu nadzieja, że jeszcze zdążymy.
Trząsłem się z podniecenia, gdy poczołgawszy się za nim i położywszy obok niego,
wyjrzałem spoza krzaków na polanę.
Tego widoku nie zapomnę do śmierci... był on tak niewiarogodny i straszny, że wprost nie
wiem, jak go panu opisać; nie wiem, jak sam w niego uwierzę po paru latach, jeżeli dożyję
chwili, kiedy znów zasiądę w fotelu w  Klubie Dzikich" i słodko leniuchując spojrzę na
monotonną solidność Embankment. Wiem, że to wszystko wyda md się wówczas koszmarnym
snem, gorączkowym przywidzeniem. Ale spróbuję za świeżej pamięci opisać to wszystko, a
bodaj jeden człowiek na świecie, ten który leżał przy mnie w wilgotnej trawie, będzie mi
świadkiem, że nic nie skłamałem.
Przed nami rozpościerała się wielka polana  miała kilkaset jardów szerokości 
porośnięta aż po skraj skał zieloną murawą i orlicą. Półkolem otaczały ją drzewa, a między
ich konarami piętrzyły się dziwaczne chatki z liści. Najlepiej zrobię przyrównując je do
jakiejś ptasiej kolonii, gdzie każda chatka była gniazdem. Małpoludy gęsto obsiadły wejścia
do nich i gałęzie. Sądząc z wyglądu, były to kobiety i dzieci. Tworzyły tło obrazu i nie
odrywały oczu od sceny, która przejęła nas zgrozą.
Na polanie, tuż przy krawędzi wyżyny, zebrało się ze sto tych kosmatych, rudych
stworzeń; wiele było potężnie zbudowanych  wszystkie zaś wyglądały groznie. Musiały
jednakże być zdyscyplinowane, bo żadne nie wysunęło się naprzód. Przed nimi stała grupka
Indian  małych, zgrabnych ludzi, których skóra lśniła w jasnym słońcu jak miedz. Wysoki,
szczupły biały mężczyzna stał obok nich. Schylił głowę, złożył ręce i całą postawą zdradzał
śmiertelny strach. Patrząc na jego kanciastą figurę trudno się było mylić: to był profesor
Summerlee. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spartaparszowice.keep.pl
  • Naprawdę poczułam, że znalazłam swoje miejsce na ziemi.

    Designed By Royalty-Free.Org