Photo Rating Website
Home Maximum R The Cambr 0877 Ch09 Niewolnica

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Ty nie wiesz - śpiewa - ty nie wiesz, dziecko, co to jest tęsknota... Spojrzyj tylko raz,
spojrzyj tylko, śpiochu, dzwignij powiekę. Widzisz tę łzę, co wytoczywszy się z oka starszego
pana Cedzyny, jak łódz na końcu katapulty, zawisła na końcu najdłuższego włosa w jego
lewym wąsie? Co to za ciężar, co to za ogromna łza, jaka monstrualnie wielka łza! Pac! -
zleciała z łoskutem na przyszwę lewego buta. Co to? co to? - Wysuwa się druga, jeszcze
ogromniejsza, jeszcze cięższa... Kap! - już wisi na wąsie. Starowina boi się bardzo, aby nie
upadła na pogrzebacz i głośnym upadkiem snu twojego nie spłoszyła. Patrz, jak ją paradnie,
jak śmiesznie i niezgrabnie zdejmuje z wąsa dwoma palcami.. Te łzy - gada stary zegar - były
cieńszymi niż nitka pajęcza włókienkami w sercu, w tym miejscu, gdzie jest nigdy nie
schnąca ranka tęsknoty. Było ićh mnóstwo, a każda miała brzeżki ostre jak żądło komara.
Siedziały jedna obok drugiej komunikiem i nosiły szumny tytuł lasecznika tęsknoty.
Niejednemu te figlarne istoty wyssały duszę, niejednemu odgryzały rozum... tak, tak,
czcigodny organizmie... A ty, mocarzu, zadałeś im truciznę jednym jedynym synowskim
uściskiem.
Każda skonała i rozpłynęła się w wielką łzę szczęścia. Ach, tylko pomyśl... gdyby choć
jedna z tych łez upadła na twoją duszę! ... Ach, tylko pomyśl - wszak ona strąciłaby cię z
oblicza ziemi - ach, tylko pomyśl...
W pochodzie kółek i walców gadatliwego klekota nastąpił raptem jakiś kataklizm, jakby
stary zegar przyciął sobie język własnymi zębami. Rozległ się tępy szczęk, zamieszanie,
łoskot - i powoli, z majestatem niedołężnie naśladującym głos kukułki, wybiła dziesiąta.
Młody człowiek oczami na wpół rozwartymi wpatrywał się w okno, odtajałe w promieniach
wesołego słońca. Widział skrawek równiny iskrzącej się od kryształów śniegu, smugę
oddalonego lasu i kawałek przeczystego, bladego nieba. Ogarnęła go jakaś boska fantazja.
Czuł wyraznie, że ta chwila, co przemija, ten ułamek czasu, co trwa między jednym a drugim
poruszeniem wahadła - to najwyższy i najszczytniejszy, kulminacyjny moment, że to jedyny
na całe życie zenit młodości! Cóż mogło być przedtem i co może być potem? Jakież uczucie
można przyrównać do tego ostrego widzenia całej drogi życia, do tej twardej pewności: - To,
co w tej chwili postanowię, będzie nie tylko mądre i godziwe, ale i dobre...
- Nie, nie pojadę do żadnej Anglii - myślał pan Piotr. -Nie nas brać na kawał! Odeślę
belfrowi trzysta franków... przecie zarobię, choćbym miał gnój wyrzucać...
23
* * *
Po upływie kilku dni i nocy siarczyście mroznych nastała odwilż. Znikła cudna
przejrzystość przestrzeni; opadły delikatne pyłki mrozu, kołyszące się nad twardymi jak
kamień pokładami śniegu, zginął szron, różowy w promieniach słońca, co stroił suche
szkielety topól, cienkie pręty porzeczek i obumarłe badyle wystające spod śniegu. Od rana
kapały z dachów wielkie, brudne krople; w powietrzu zawisły bałwany szarożółtej pary,
przytłaczając sobą dym tułający się po dachach. Na krańcach widnokręgu uwaliły się mgły
nieprzejrzane na podobieństwo niezmiernych ciężarów, co zdołały wgnieść w ziemię i
wzgórza, i lasy, i wsie odległe.
O godzinie pierwszej z południa pan Dominik powracał z powiatowego miasteczka
wynajętą furmanką.
Chude chłopskie szkapięta brnęły w roztajałym śniegu; bose sanice docierały do gruntu i
sunęły po grudzie jak po maglownicy albo zataczaty się w wyboje i zatoki. Stary jegomość
otulał się zrudziałymi szopami, nasuwał kaszkiet na oczy i ćmiąc niekosztowne cygaro
"myślał sobie". Jezdził niegdyś czwórką wałachów i wspaniałymi saniami, z furmanem w
złotawej liberii, otulał się niegdyś kiereją, srogimi niedzwiedziami podbitą... Boże drogi! -
ziemia drżała, janczary słychać było o pół mili, konie parskały, chłopy i %7łydy stały bez
czapek... Phi... czy tam teraz jest gorzej - któż to wie? Nigdy przecie jazda saniami przez
puste pola nie sprawiała mu takiej przyjemności jak dziś, kiedy jedzie chłopskim wasągiem...
W domu czeka pan doktór Piotr Cedzyna! Cha, cha!... Nuże, szkapy! bierzcie się w kupę!
Jeszcze tylko jeden lasek, tylko mały wąwozik pod Zapłociem.
Ciekawa historia - myśli pan Dominik - czy Piotrek zrobił i przepisał rachunki? Myślał,
huncwot, że mu dam łazić całymi dniami po chałupach (pewno dziewuchy niemieckiego
uczy...) i bąki zbijać. Aha... posiedz no waćpan, mości chemiku, nad prowentowym kałkułem,
pododawaj cyferki, napisz ładnym charakterem wykazy dla pana inżyniera, wyręcz starego
ojca. Za darmo ci będę zwoził tytuń i tracił fortunę na sardynki?
Konie wbiegły na podwórze i zatrzymały się przed gankiem dworu. Pan Cedzyna wylazł ze
sanek i wszedł do sieni, z hałasem otrzepując buty ze śniegu. We drzwiach pokoju stał doktór
Piotr.
- Co to? Ciebie, widzę, głowa boli! - zakrzyknął pan Dominik.
- Ale gdzież tam! - odpowiedział syn z przymusem. - A cóżeś taki blady i skrzywiony?
Młody człowiek miał w rzeczy samej minę niewesołą. Spojrzenie oczu jego dziwnie
wyziębło i przyćmiło się smutkiem. Chodził z kąta w kąt, nerwowo paląc papierosa. - Każę ja
Jagnie podać barszcz, to ty mi zaraz nabierzesz rezonu. Bez barszczu, mówię ci, człowiek
zawsze kiepsko się czuje.
- Ja nie będę mógł jeść, a zresztą... mało mam czasu. - Mało masz czasu?
24
- Tak! - powiedział doktór Piotr szorstko; - ja... widzi ojciec... ja muszę jechać. Trudna [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spartaparszowice.keep.pl
  • Naprawdę poczułam, że znalazłam swoje miejsce na ziemi.

    Designed By Royalty-Free.Org