[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jedynego syna nie mo\e mnie usprawiedliwić. Czy zdoła mi pani kiedyś wybaczyć?
Rok udręki! Valancy uśmiechnęła się z bólem na myśl o szczęściu zrodzonym z pomyłki
doktora Trenta. Lecz teraz płaciła za nie, och jaką cenę płaciła!
Pozwoliła się zbadać i odpowiedziała na wszystkie pytania. Gdy stwierdził, \e jest zdrowa
jak rydz i pewnie do\yje stu lat, wstała i wyszła bez słowa. Doktor Trent zaś pomyślał, \e jest
jakaś dziwna.
Patrząc na jej przygasłe oczy i zasmuconą twarz, mo\na by pomyśleć, \e zamiast \ycia dał
jej wyrok śmierci. Snaith? Snaith? Za kogo, u diabła, ona wyszła? Nigdy nie słyszał o
\adnych Snaithach w Deerwood. Była wtedy taką wyblakłą, po\ółkłą, starą panną. Dobry
Bo\e, mał\eństwo wyraznie jej posłu\yło, kimkolwiek jest ten Snaith. Snaith? Nagle doktor
sobie przypomniał. To ten hultaj z wyspy! Czy\by Valancy Stirling poślubiła jego? A rodzina
na to pozwoliła!? Có\, to wyjaśnia zagadkę. Wyszła za mą\ w pośpiechu, a teraz ma dość
czasu, \eby \ałować& To pewnie dlatego nie skakała z radości słysząc, \e jest zupełnie
zdrowa i ma doskonałe dane do polisy ubezpieczeniowej. Kim on właściwie jest?
Defraudantem? Byłym więzniem? Przestępcą ukrywającym się przed prawem? Biedaczka,
musi się paskudnie czuć, jeśli oczekiwała śmierci jak wybawienia. Dlaczego jednak kobiety
są takie głupie? Tym pytaniem doktor Trent podsumował rozmyślania o Valancy, choć do
samej śmierci wstydził się zamiany kopert.
ROZDZIAA CZTERNASTY
Valancy szła prędko bocznymi uliczkami i Aleją Zakochanych. Nie chciała spotkać
nikogo, nawet nieznanych sobie osób. Splątane myśli kłębiły się bezładnie w jej głowie.
Westchnęła z ulgą, gdy minęła ostatnie domy miasteczka i znalazła się przy drodze do Mi
stawis. Tutaj ju\ nie musiała obawiać się, \e spotka kogoś znajomego. Pędzące samochody
pełne były obcych. Jeden wiózł grupkę młodych ludzi śpiewających frywolną piosenkę o
mę\u czekającym, a\ śmierć uwolni go od \ony.
Valancy skrzywiła się boleśnie na myśl o własnej sytuacji. Zawarła układ ze śmiercią, a ta
ją oszukała. śycie te\ sobie z niej zadrwiło. Wciągnąła Barneya w pułapkę. Skłoniła go do
mał\eństwa, a w Ontario trudno o rozwód. W dodatku to kosztowne przedsięwzięcie, Barney
zaś jest biedny.
Wraz z \yciem powrócił dawny strach. Strach przed tym, co pomyśli Barney. Co powie.
Strach przed przyszłością bez niego. I strach przed zniewa\onym, odtrąconym klanem
Stirlingów.
Wypiła jeden łyk z czary szczęścia i teraz odebrano jej tę czarę. Nie ma te\ łagodnej,
przyjaznej śmierci wybawicielki. Będzie musiała \yć i tęsknić. Wszystko zostało
splamione i oszpecone. Nawet ten rok w Błękitnym Zamku. Nawet jej wielka miłość do
Barneya; piękna dopóty, dopóki za progiem czekała śmierć. Teraz stała się poni\ająca. Jak
mo\na znieść coś tak bolesnego?
Musi wrócić i opowiedzieć mu o wszystkim. Musi go przekonać, \e nie chciała oszukiwać.
Musi to zrobić za wszelką cenę. A tak\e po\egnać się z Błękitnym Zamkiem i wrócić do
ceglanego domu przy Elm Street. Z powrotem do wszystkiego, co jak sądziła, odrzuciła ju\ na
zawsze. Do starych lęków, starych więzów. To jednak nie ma znaczenia. Najwa\niejsze, by
przekonała Barneya, \e działała w dobrej wierze.
Kiedy dotarła do ostatnich sosen nad jeziorem, z bolesnego oszołomienia wyrwał ją
zaskakujący widok. Obok starej rozklekotanej Lady Jane stało drugie auto. Wspaniały,
purpurowy samochód. Lśnił jak lustro, a jego wnętrze wyraznie świadczyło o bogactwie
właściciela. Za kierownicą siedział wyniosły szofer w liberii. Na tylnym siedzeniu zaś
mę\czyzna, który na widok Valancy zgrabnie wyskoczył na ziemię.
Krępy, niski mę\czyzna o okrągłej, starannie wygolonej i uśmiechniętej twarzy. Jakiś
chochlik, dotychczas otępiały podobnie jak umysł Valancy, podszepnął jej myśl: Taką
twarz winny otaczać białe bokobrody. Wypukłe niebieskie oczy osłaniały staroświeckie
okulary w drucianej oprawie. Zciągnięte usta, perkaty nos& Gdzie, gdzie próbowała
ustalić widziała tę twarz? Wydawała się niezwykle znana, prawie tak jak własna.
Nieznajomy miał na sobie zielony, filcowy kapelusz i lekki, be\owy prochowiec, spod
którego widać było garnitur w jaskrawą kratkę. Krawat w odcieniu jadowitej zieleni kłócił się
wyraznie z barwą kapelusza, na pulchnej dłoni połyskiwał ogromny brylant. Jednocześnie
zauwa\yła miły, ojcowski uśmiech, a w donośnym głosie brzmiał jakiś przyciągający uwagę
ton.
Mo\e mi panienka powiedzieć, czy ten dom nale\y do pana Redferna?
Redfern! Niekończący się szereg buteleczek zawirował przed oczami Valancy. Wysokie
buteleczki z gorzką miksturą, okrągłe z tonikiem do włosów, kwadratowe z maścią, niskie
przysadziste z czerwonymi pigułkami i na wszystkich etykietki z tą zadowoloną, okrągłą
jak księ\yc twarzą.
Doktor Redfern!!
Nie odparła słabym głosem. Nie, ten dom nale\y do pana Snaitha.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plspartaparszowice.keep.pl