[ Pobierz całość w formacie PDF ]
No! już ja łotra dobrze poczęstuję! mruknął Wiertelewicz posiekam go na zrazy za
swój wstyd wczorajszy.
A teraz w drogę! Niech was Najświętsza Panna Częstochowska ma w swej opiece.
Rozdzielono się więc na dwie części i ruszono skrajami drogi, idąc tuż pod krzakami i
drzewami. Deszcz wzmagał się i lał jak z cebra, kilka piorunów ognistymi wstęgami prze-
pruło czarne chmury, ale na szczęście wicher znacznie ucichł. Wśród szumu deszczu i
grzmotów niknących powoli nieustannie rozlegało się dalekie, jękliwe wycie psa, które w
sposób przygnębiający oddziaływało na Tomka. Ale szedł za księdzem, który przodem posu-
wał się śmiało i którego biały kapelusz był jedynym drogowskazem w tych nieprzejrzanych
ciemnościach. Minęło tak ze dwa pacierze, deszcz począł ustawać i burza widocznie oddalała
się. Droga była ciężka, bo piasek się zmienił w grząskie błoto, w którym nogi zanurzały się po
kostki, a nade wszystko z tego powodu przykra, że po ciemku potykano się o różne przeszko-
dy, o kamienie, krzaki, rowy, a raz nawet ksiądz upadł jak długi i wstając mruknął:
A tom się ubabrał, jak nieboskie, z przeproszeniem, stworzenie. Na szczęście, gdy się
zbliżano do parowu, o czym dowiedziano się z wyrazniejszego i donośniejszego szczekania
psa, deszcz prawie ustał i rosił tylko lekko, a niebo nieco się rozjaśniło. Chmury popłynęły
gdzieś daleko i ponury ich pomruk głucho tylko słyszeć się dawał. Na niebie, na zachodzie
zajaśniał blady blask zorzy wieczornej i dzięki temu rozróżnić już można było ruchliwe i
czarne sylwetki drzew zarastających parów, a nawet widać było srebrzystą taflę stawu.
Wszyscy zatrzymali się na miejscu i mimo woli zwrócili oczy na figurę z Boską Męką, któ-
rej niewyrazne, rozpływające się kontury raczej odgadywali niż widzieli. Nim jednak zdołali
się według umowy połączyć, białe widmo tak samo jak wczoraj wysunęło się spoza rozłoży-
stego drzewa i posuwało się ku nim z tym samym złowrogim chrzęstem przypominającym
trzask kości szkieletu, chrzęstem, który taką zabobonną trwogą przejął ich wczoraj. Widmo
tak samo machało rękami w powiewne szaty przybranymi, tak samo kierowało się, by zastąpić
drogę od strony parowu.
Ale teraz nikt o ucieczce nie myślał; nawet Tomek, choć mu zęby głośno dzwoniły, ściskał
tylko nerwowo drzewce kosy, gotując się do strasznego ciosu. Lecz uprzedził go Wiertele-
wicz. Widocznie rozgorączkowany, jak tylko mara wkroczyła na drogę, wyskoczył na jej śro-
dek, podbiegł parę kroków naprzód, kosa ze świstem przerżnęła powietrze, migotliwym bla-
skiem zajaśniała na chwilę i uderzyła widmo po nogach. Zachwiało się ono, zatrzepotało rę-
kami i z głuchym jękiem runęło na drogę.
Wszyscy czterej w jednej chwili znalezli się przy olbrzymiej postaci szamoczącej się roz-
paczliwie; Wiertelewicz znów podniósł kosę, by jeszcze jeden cios zadać, ale ksiądz po-
wstrzymał go, wołając przyciszonym głosem:
Jacuś, nie bij! żywcem łotra wezmiemy! A Franek schylił się, szybko schwycił oburącz
za białe szaty, wstrząsnął nimi silnie i na wielkie zdziwienie obecnych dało się słyszeć płacz-
liwe:
Aj! waj mir!
Mimo woli wszyscy czterej roześmieli się z tego rozpaczliwego krzyku, a ksiądz rzekł:
Macie stracha!
Franek, który ciągle szarpał białe szaty na ziemi, pytał:
Gdzie twój łeb, %7łydzie?
28
Na koniec dobrał się do tego łba i schwyciwszy go za bujną czuprynę wywlókł z białego
worka brodatą twarz %7łyda. Miał on do nóg przywiązane szczudła i dlatego taki olbrzymi się
wydawał. Z trudnością odwiązano go od tych szczudeł, rozebrano z płacht i worków i przed
nimi stanął wysoki, szczupły %7łydek cały dygocący.
Co ty tu robisz, hultaju? spytał ksiądz.
Ja!... aj waj! ja nic nie robię, wielmożny panie, ja biedny %7łydek, mąkę niosłem.
Ażesz! gadaj prawdę, bo cię zaraz obwiesimy na tym drzewie.
Co ja mam łgać, jasny panie, po co ja mam łgać?... nu ja powiem panu prawdę, całą
prawdę...
Mówiąc tak oglądał się dokoła niespokojnie i nagle rzucił się w bok, widocznie w zamiarze
ucieczki. Ale Franek silną dłonią schwycił go za połę kubraka i szarpnął tak mocno, że %7łyd
jak długi runął na ziemię. W jednej chwili dzielny rybak przysiadł mu na piersi i syknął, pod-
nosząc potężną pięść:
Jak się ruszysz, na śmierć ubiję!
Już teraz %7łydek nie stawiał oporu. Dygocząc całym ciałem począł błagać, by go nie zabija-
no, że on wszystko powie, byle mu życie darowano.
Dobrze, nic nie będzie, ale gadaj prawdę. Dlaczego się przebrałeś za stracha?
Tedy %7łydek przyznał się, że on tu był postawiony na warcie i żeby nikt nie śmiał zbliżyć
się do domu w parowie, przywiązał sobie szczudła, okrył się płachtami i w ten sposób wczoraj
i kilkakrotnie różnych ludzi z sąsiednich wiosek tak przestraszył, że ci uciekli. Powiedział
dalej, że w pustym domku tam w parowie co noc przychodzi %7łyd z Warszawy i spotyka się z
dwoma innymi %7łydami z Raszyna, a wczoraj był tam nawet jakiś jenerał pruski; ale o czym
gadają, on nie wie, on nic nie wie, on jest całkiem niewinny, on jest na służbie u Szai z Ra-
szyna i musi robić to, co ten mu każe. On się nazywa Mordka i jest biedny %7łydek.
Powstała teraz kwestia, co z nim zrobić?
Skorośmy tu już przyszli mówi ksiądz i skoro, że tak powiem, dotarliśmy do gniazda
zdrady, musimy iść do końca. Pójdziemy więc do tego domu w parowie, ale co zrobimy z
%7łydem?
Ja zostanę przy nim na straży, a że mi szelma nie ucieknie, to niech ksiądz dobrodziej
będzie spokojny proponował Franek.
Nie rzekł ksiądz po chwilowym namyśle nie możemy się rozdzielać. Nie wiadomo,
co tam zastaniemy, ilu ludzi tam zastaniemy, ilu ludzi tam będzie. Nie ma innej rady, tylko
trzeba %7łyda skrępować dobrze, przywiązać do drzewa, gębę mu zakneblować, żeby nie krzy-
czał i tak zostawić. Jak będziemy wracali, to go zabierzemy ze sobą.
Sznurów nie mieli, ale pasami i pendentem od pałasza księdza %7łyda związali i przymoco-
wali do drzewa, tak że się nie mógł ruszyć. Zresztą zdaje się, że zemdlał ze strachu, bo przy-
wiązany zwisł jak nieżywy. W usta wpakowano mu dwie chustki i dokonawszy tego, uzbrojo-
no się znów w kosy i pod przewodnictwem księdza poczęto spuszczać się drogą w parów.
Deszcz zupełnie ustał, rozwidniło się trochę, tylko pies w ciszy nocnej zawzięcie ujadał.
29
ROZDZIAA IX
Jako Tomek dostał kijem po głowie i co z tego wynikło.
Po krótkiej naradzie ruszono na dół. Droga była grząska i śliska, deszcz niedawny powy-
żłabiał w niej kanały, którymi woda pędziła i pomimo wszelkiej ostrożności odgłos kroków
rozlegał się w ciszy nocnej donośnie. Pies widocznie to usłyszał, bo szczekał ciągle i gwał-
townie. Ksiądz jak zawsze postępował przodem, zalecał baczność i pytał Wiertelewicza.
Cóż, Jacuś, dziś nie widać jakoś światła?
A nie widać! odpowiedział może usłyszeli naszą przygodę ze strachem i uciekli.
Może szepnął ksiądz. A najpewniej mają się na ostrożności i zasadzkę na nas uczyni-
li. Ten kanalia pies wściekł się, czy co?
Zeszli już na dół i znalezli się przy stawie, który od blasków zorzy wieczornej wyglądał jak
srebrzysta lustrzana tafla. Na prawo, wśród drzew, ogrodzony dokoła gęstym żywopłotem
wznosił się niewielki dworek z ogromnym starożytnym dachem w dwie kondygnacje. Gdy się
do domu tego zbliżyli i obchodzić go poczęli szukając wejścia, dostrzegli z boku z okna wy-
chodzącego na zachód promień światła czerwonego, które przedostając się przez szyby kładło
się gorącymi plamami na liściach krzaków sąsiednich.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plspartaparszowice.keep.pl