[ Pobierz całość w formacie PDF ]
leżały wewnątrz. Chaty były stare i przegniłe.
Były to półkule, na kształt igloo z gałęzi. Dachy z palmowych liści zgniły i wystawały z
nich fragmenty drewnianych rusztowań. Nie znalezliśmy żadnego śladu materiałów czy
ubrań.
Po pierwszych oględzinach o mieszkańcach można było powiedzieć, że byli niskiego
wzrostu, z wydatnymi twarzami o wystających łukach brwiowych. Mniej więcej połowa
szkieletów należała do dzieci w różnym wieku. Od jakiego czasu wioska ta była martwa,
ukryta w zielonej poświacie, podczas gdy świat kręcił się dalej?
Paulo pogrążył się w handlowej analizie trzech rzezbionych totemów, wysokich na
półtora metra, z których każdy zwieńczony był głową w koronie, z odwróconym
uśmiechem w kształcie daszka, i które wbite były w ziemię przed jedną chatą.
Montaignes, zafascynowany, chodził po całej wiosce i ostrożnie wsuwał głowę do każdej
chaty.
Bebe, mały żółty piesek, węszył wszędzie, wyglądał, jakby znalazł naraz dziesięć trufli i
nie dowierzał własnym oczom.
Coś mnie. dręczyło. Przyjrzałem się wielu szkieletom, ale nie zauważyłem ani jednej
złamanej kości, jedynego śladu, jaki mógłby pozostać po zadanej ranie. Każdy z nich był
nienaruszony. Nie wydawało się również, by stoczono tu jakąś walkę. Nie było żadnej
broni ani strzały, ani dzidy wbitej w ziemię, ani w ogóle niczego takiego. Więcej:
wszyscy ci ludzie leżeli na plecach, zarówno dorośli, jak i dzieci.
- Nie są rozmowni, co?
Paulo podszedł do mnie, powiódł spojrzeniem dookoła i podsumował moje myśli:
- Od czego umarli wszyscy ci obywatele, że tak sobie leżą? Ustrzelili ich z karabinu z
lunetą?
- Nie ma śladów.
- Ej! Naukowiec! - krzyknął Paulo. - Chodz no tu. Powiedz, co ty o tym myślisz?
Montaignes podszedł do nas, trzymając w dłoniach trzy małe miseczki z palonej gliny, i
z poważną miną zadeklamował:
Przypomnij sobie, cośmy widzieli, jedyna
W ten letni, tak piękny poranek:
U zakrętu leżała plugawa padlina
Na ścieżce żwirem usianej...
- To Baudelaire...
- Na co umarli?
- Trudno powiedzieć... Zbyt mało danych... Widziałbym tylko powszechne zatrucie albo
epidemię. Jakąś porażającą chorobę... W każdym razie było te dawno. Popatrzcie.
Pokazał nam, w swoich małych miseczkach, brązową spleśniałą papkę.
- To szminki, farby do twarzy, kolorowe.. Widzicie sami: zupełnie straciły barwę. To
wymagało czasu!
W tym momencie przebiegł koło nas Bebe, biegnąc ile sił w krótkich nóżkach, trzymając
w zębach ogromną goleń.
- Bebe, wracaj! Trochę szacunku! Oddaj mi to!
Rzuciliśmy się w pościg. Kość, trzy razy większa od niego, zakłócała mu utrzymanie
równowagi, ale nie przeszkadzało mu to szybko biec i błyskawicznie prześlizgiwać się
pomiędzy szkieletami, na które my staraliśmy się uważać.
- Wracaj, Bebe!
- To niepoważne, Bebe, proszę temu panu oddać jego kość!
- Bebe - próbował Montaignes uprzejmie - ta goleń potrzebna jest właścicielowi,
badaniom etnologicznym i historii ludzkości. Byłoby w dobrym tonie, gdybyś położył ją
na miejsce!
- Przestaniesz wreszcie, do kurwy nędzy!? Jesteśmy w końcu na cmentarzu! Bebe, ty
cholero, chodz tu, bo jak cię złapię...
W końcu złapaliśmy go i Montaignes wpasował kość, na ile się dało, prawowitemu
właścicielowi. Kiedy tylko odeszliśmy kawałek, Bebe chwycił coś, co zapewne musiało
kiedyś być obojczykiem, ale daliśmy już spokój.
Małe Ludziki poruszały się niespokojnie i wykrzykiwały jakieś niezrozumiałe rzeczy z
pirogi, której za nic nie chciały opuścić.
- No dobra, to nie będziemy już dłużej przeszkadzać - rzekł Paulo. - I dziękujemy
pięknie!
- Poczekajcie!
Montaignes wyciągnął z kieszeni gruby plik papierów.
- Muszę zaznaczyć to miejsce!
Głosy Małych Ludzików przeszły na wyższy ton, dzwięczało w nich Przerażenie.
Montaignes rysował szkic wioski.
- Dosyć tego. Nie możemy tu zostać. Bebe! Do nogi, Bebe, odpływamy!
I znów piroga płynie powoli w górę rzeki, wzdłuż brzegów porośniętych wielkimi
drzewami o gładkich pniach. Siedząc tuż nad lustrem wody zatracaliśmy poczucie czasu.
Już od dziesięciu dni posuwaliśmy się tak w głąb tego dziwnego świata. A wszystkim
nam wydawało się, że jesteśmy tu dopiero od wczoraj.
Nic specjalnego się nie wydarzyło, ale odkąd zanurzyliśmy się w tej wybujałej
roślinności, czas stał się dla nas sprawą drugorzędną. Montaignes recytował wiersze i
zapadał w głębokie zamyślenie, ze wzrokiem zagubionym w rozszalałej zieleni. Paulo
podśpiewywał, trzymając ster. Mała przyozdabiała włosy majestatycznymi czerwonymi
kwiatami. Tropiciele szczebiotali przez cały dzień. Dotarliśmy do samego serca lasu, ze
wszystkich stron otoczeni nieprzeniknionym, dziewiczym gąszczem.
Ale Montaignes na swoich mapach, biorąc pod uwagę szybkość, obliczył naszą drogę i
za pomocą sekstansu potwierdził wyniki. Jego pewność siebie była niezachwiana.
Dopływaliśmy w pobliże jeziora Tebe, tego słynnego Jeziora Dinozaurów, które
oddalone było już tylko o parę dni żeglugi.
M'Bumba nie dał już o sobie znać, ale w ogólnej nienaturalnej euforii każdy z nas był
głęboko przekonany, że odnajdziemy go na brzegach jeziora. Podobnie jak sprawa czasu
oraz możliwe konsekwencje tak głębokiego zapuszczenia się w dziewiczą dżunglę nie
stanowiły dla nas żadnego problemu.
Krajobraz zmienił się. Wśród wybujałej roślinności Sangha płynęła teraz pod gołym
niebem. Na jej brzegach, po obu stronach, wznosiły się kłębowiska namorzynów,
tworząc z poskręcanych i gnijących konarów nieprzebyte zasieki i łukowate zatoczki.
Wielkie poziome pnie, grube niczym dęby, wznosiły się łagodnie, rzucając na wodę
pasma cienia o znośnej temperaturze.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plspartaparszowice.keep.pl