[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przyciśnie. Ale ona poszła na ulicę. Coś tam ukradła, wsadzili ją na parę tygodni. Potem
milicja zaproponowała jej pracę w zakładach octowych. Mycie butelek, korkowanie... Kiedy
powiedziała, że zna księgowość, przesunięto ją do biura. Tam się do niej zaczął dobierać
kierownik. Była przecież bardzo ładna - no i nie od tego... Szybko jej się znudził, rzuciła
zakłady octowe, poszła do Polonii . Wtedy... tak, wtedy pomyślałem, że tracę ją. Chciał się z
nią ożenić jeden kierowca taksówki.
- Bruzik?
- Tak. Wróciłem do Warszawy. Znałem takiego jednego kieszonkowca, Wojtka
Bednarskiego o pseudonimie Szary. Dałem mu parę patyków, żeby odbił dziewczynę. Udało
się. Kiedyś po pijanemu, Ewa podmówiona przez Bednarskiego ściągnęła do siebie Bruzika i
wlali mu do herbaty rozpuszczony luminal.
- Dlaczego? Przecież to był już niegrozny konkurent. Błażejewski spojrzał na
Szczęsnego z odrobiną ironii.
- Dla Ewy to był człowiek jak z innej planety. Kochał ją, a to na babach zawsze robi
wrażenie. Nie byłem pewien, czy do niego nie wróci. Kiedy Bruzik zginął w wypadku, został
Szary, świadek tego upojenia narkotykiem. Szary w gruncie rzeczy nie był grozny, ale
przeszkadzał mi w moich planach. Potrzebowałem Ewy samej, bez plączących się dokoła niej
kieszonkowców czy innych adoratorów. Potrzebowałem Ewy...
Milczał długo, a oficerowie nie przerywali mu.
- Zlikwidowaliśmy Szarego wspólnie, w lokalu Grubej Irmy, na stryszku. Został
zagrzebany w lasku. Wiecie, bo już go wykopaliście, więc nie będę podawał szczegółów.
- Chciałbym tylko sprawdzić jeden szczegół - przerwał mu kapitan. - Gdy chowaliście
ciało, Ewa miała na sobie cienki złoty wisiorek?
- Nie pamiętam. Chyba miała, bo nosiła go przez długie lata.
- A potem, po zagrzebaniu tych zwłok, czy zauważył pan u niej ten wisiorek?
- Nie. Ma pan rację, musiała go wtedy zgubić. Był przy zwłokach?
- Tak. Proszę, niech pan mówi dalej.
- Widzi pan, to jeszcze jeden skutek jej alkoholizmu. Zawsze gdzieś zostawiała ślady.
Musiałem jej stale patrzeć na ręce, a nie zawsze mogłem. Utrudniała mi robotę.
Daniłowicz pomyślał, że cynizm czy szczerość, z jaką Błażejewski mówi o swoich
zbrodniach, jest potworny.
- Kiedy Ewa była już dostatecznie wyuczona roli, jaką miała odegrać - podjął znowu
aresztant - dostała najlepsze dokumenty, jakie mogłem dla niej zrobić, nieco pieniędzy, ładne
ubranie i dość szybko dostała się do spółdzielni Zefir .
- Może pan wyjaśni bliżej, jak to się odbyło?
- Zupełnie po prostu. W kawiarni - zdaje się, że była to Telimena - nawiązała
znajomość z kimś z zarządu Zefiru , i oczarowała go. Zaproponował jej pracę. Przyjęła.
Miałem dane o nadużyciach, jakie robił w tej spółdzielni ówczesny prezes, więc wyuczyłem
ją, co ma robić, żeby go nakryć . Wtedy - w nagrodę - wybrali ją na jego miejsce.
Oczywiście, nikt z nas nie myślał, że pozostanie tam dłużej, dlatego można było dość szybko
zabrać się do fałszowania kwitów i ksiąg. Właściwie robiliśmy to samo, co tamten prezes,
tylko umiejętniej. Oczywiście, nikt Ewy nie kontrolował, wierzono jej. Naiwność ludzka jest
rozbrajająca - uśmiechnął się.
Szczęsny zdusił w sobie jakieś dosadne przekleństwo.
- Trzeba było działać na dwie strony, więc pewnego dnia kierownik kwaterunku jednej
z dzielnic, o którym wiedziałem, że jest bardzo szczeniakowaty i kochliwy, uratował
Barbarę Seńko z rąk rzekomych chuliganów. Tak się zaczęła następna sprawa. Przy pomocy
podstemplowanych blankietów weszliśmy w posiadanie kilkunastu przydziałów na
mieszkania. Nie mogłem być w tym czasie w Zakopanem i dlatego Ewa znowu zrobiła błąd,
który o mało nie zepsuł całej roboty. Upiła się i wypisała wszystkie blankiety na jedno i to
samo mieszkanie przy ulicy Puławskiej.
- Dlaczego?
- Przecież mówię: bo była pijana! Ostatnio coraz częściej jej się to zdarzało. Sprawa
mogła się wydać już następnego dnia, gdyby ktokolwiek z pensjonariuszy Orbisu podzielił
się z drugim wiadomością o przydziale. Na szczęście tak nie było. Przyszła potem milicja, bo
wydało
1 się, że księgi w Zefirze miały podwójną buchalterie. Ktoś tam jednak nie
dowierzał i zarządził kontrolę. Nie zdążyłem już go sprzątnąć.
Protokołujący oficer żachnął się, nie mogąc powstrzymać oburzenia. Błażejewski
utkwił w nim wzrok, pełen złośliwej uciechy.
- Ewa w porę uciekła. Uciekła tak dobrze, że przez dłuższy czas nie mogłem jej
odnalezć. Jezdziłem do Warszawy...
- Miał pan wtedy fałszywe dokumenty wiceministra górnictwa?
- Miałem różne. Takie też. Mieszkałem wówczas w Katowicach. Kiedy zabraliście mi
samochód, postarałem się o szarą warszawę. To mniej wpadało w oko niż citroen. Potem
znalazłem Ewę. Dałem jej dokumenty lekarza chirurga kostnego, zaświadczenia z przychodni
i szpitali.
- Oczywiście fałszywe?
- Oczywiście. Wiedziałem, że nie będą sprawdzać. Ten Aadoń to stary dureń.
Mieliśmy dość pieniędzy, żeby założyć prywatny gabinet. Sztuczne poronienia, to jeszcze
dziś dobry interes. Kobiety nie zawsze zdecydują się na oficjalną drogę, zwłaszcza że w
szpitalach trzeba czekać, podawać personalia i tak dalej. A jak chodzi o te zabiegi, to
wydobędą pieniądze bodaj spod ziemi. Wszystko szło dobrze, ale Ewa znów zaczęła pić. No i
dwa razy zrobiła zabieg zle. Mnie wtedy nie było w Aodzi. Zaczęła też partaczyć w
przychodni, mimo iż wyraznie instruowałem ją, aby nie brała żadnych poważniejszych
wypadków. Ale ona chciała być naprawdę panią doktor . Chrząstowski ją podejrzewał, więc
urządziła mu tę historię z narkotykami. To było bezsensowne, łatwo mogło się na niej
skrupić. Zawsze, jak wyjeżdżałem z Aodzi, ona popełniała jakieś głupstwo. Chrząstowskiego
byłoby się załatwiło inaczej...
- Tak jak Szarego? Błażejewski skinął obojętnie głową.
- Tak albo podobnie. Wszystko jedno - zachichotał i nagle spoważniał, gdy major
spytał, patrząc mu prosto w oczy:
- Dlaczego zabił pan Ewę Pilsz?
- Bo przestała mi być potrzebna. To przecież jasne. Wiedziałem, że mam niewielką
szansę ucieczki, gdy zobaczyłem oba samochody na szosie. Ale ta niewielka szansa była
możliwa tylko bez niej. I tylko wtedy, jeżeli ona w waszych rękach nie zacznie sypać.
Splótł na kolanach duże, pokryte wypukłymi żyłami ręce i powiedział:
- To chyba wszystko, co miałem do powiedzenia.
- Czy matka Ewy Pilsz rzeczywiście sądziła, że to są zwłoki jej córki?
Błażejewski wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Nic mnie nie obchodzi i nigdy nie obchodziła ta stara pijaczka.
- Z jakiego środowiska pan pochodzi?
- Z najlepszego - w uśmiechu, z jakim to mówił, znów była zjadliwa ironia. - Z
najlepszego, panie majorze. Miałem pełne szanse, aby stać się tak zwanym porządnym
człowiekiem. Doszedłem jednak do wniosku, że to się nie opłaca. Potrzebowałem pieniędzy.
Ja musiałem mieć zawsze to, co chcę - dokończył z jakąś zaciętością w głosie. - I miałem.
- Tak... - Daniłowicz zapalił i spytał jeszcze: - Oczywiście zdaje pan sobie sprawę, że
czeka go w najlepszym wypadku dożywocie? Czy tego też pan chciał?
W gabinecie zapadła nagła cisza. Błażejewski ocknął się jakby, drgnął i mocno
zacisnął splecione ręce. Po chwili na jego czole ukazały się duże krople potu i zaczęły
spływać po nosie i policzkach.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plspartaparszowice.keep.pl