[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kierować ruchem, zarówno na głównej drodze, jak i włączającym się tutaj
z bocznych dróg, który pózniej, aż do następnego placu i do następnego
policjanta, nie był strzeżony, lecz przez milczących i uważnych wozniców
oraz szoferów z własnej woli utrzymywany w należytym porządku.
Karla najbardziej zdumiewał ogólny spokój. Gdyby nie ryki beztroskich
zwierząt prowadzonych na rzez, nie słyszałoby się zapewne nic oprócz
stuku kopyt i szumu opon. Przy tym naturalnie szybkość jazdy nie zawsze
była taka sama. Gdy na po szczególnych placach, wskutek zbyt wielkiego
natłoku wjeżdżających z bocznych dróg, konieczne były duże zmiany w
szyku pojazdów, całe szeregi zwalniały i jechały krok za krokiem, potem
znów zdarzało się, że przez chwilkę pędziły z szybkością błyskawicy,
dopóki, jakby powstrzymane jednym jedynym hamulcem, nie uspokoiły
się znowu. Przy tym z szosy nie unosiła się ani odrobina kurzu, wszystko
posuwało się w najczystszym powietrzu. Nie widać było pieszych, nie
wędrowały tu do miasta pojedyncze przekupki, jak w ojczyznie Karla,
od czasu do czasu natomiast pojawiały się wielkie, płaskie automobile,
na których stało około dwudziestu kobiet z koszami na plecach, więc
chyba jednak przekupek, które wyciągały szyje, by dojrzeć ruch na
szosie i nabrać nadziei na szybszą jazdę. Widziało się także podobne
automobile, po których przechadzali się pojedynczy mężczyzni z rękami
w kieszeniach. Na jednym z takich automobilów, na których widniały
rozmaite napisy, Karl z cichym okrzykiem przeczytał: Przyjmuje się
robotników portowych do domu spedycyjnego Jakoba . Wóz jechał
właśnie zupełnie powoli, a stojący na jego stopniach mały, przygarbiony,
żwawy mężczyzna zaprosił trzech wędrowców, żeby wsiedli. Karl
schował się za mechanikami, jakby wuj mógł znajdować się na wozie i
zobaczyć go. Ucieszył się, że także tamci dwaj nie przyjęli zaproszenia,
jakkolwiek poniekąd uraził go ich wyniosły wyraz twarzy, z jakim to
uczynili. Nie mieli powodu uważać, że są zbyt dobrzy na to, by wstąpić
na służbę do wuja. Dał im to natychmiast, choć oczywiście nie wyraznie,
do zrozumienia.
Na to Delamarche poprosił go, żeby łaskawie nie wtrącał się do
spraw, których nie rozumie; ten sposób werbowania ludzi jest haniebnym
oszustwem, a firma Jakob jest osławiona w całych Stanach Zjednoczonych.
Karl nie odpowiedział, lecz odtąd trzymał się raczej Irlandczyka, poprosił
go także, żeby mu teraz trochę poniósł kuferek, co tamten, gdy Karl
wielokrotnie powtórzył swą prośbę, uczynił. Teraz zaczął uskarżać się bez
przerwy na ciężar kuferka, dopóki się nie okazało, że miał tylko zamiar
ulżyć mu o werońskie salami, na które już w hotelu nabrał apetytu. Karl
musiał wypakować salami, a Francuz je wziął, zajął się nim przy pomocy
swego noża przypominającego sztylet i prawie całe sam zjadł. Robinson
dostawał tylko od czasu do czasu po kawałku, natomiast Karl, który znów
musiał nieść kuferek, jeśli go nie chciał zostawić na szosie, nie dostał
nic, tak jakby już z góry otrzymał swoją część. Wydawało mu się zbyt
małostkowe żebrać o kawałeczek salami, ale żółć w nim wzbierała.
Cała mgła już zniknęła, w oddali zalśniło wysokie pasmo gór, którego
falisty grzebień zmierzał ku jeszcze dalszemu oparowi słonecznemu. Obok
szosy leżały zle uprawione pola, ciągnące się wokół wielkich fabryk, które,
poczerniałe od dymu, stały wśród rozległego krajobrazu. W bezładnie
rozrzuconych, pojedynczych blokach czynszowych drżały liczne okna
od różnorodnego ruchu i oświetlenia, a na małych wątłych balkonach
krzątały się kobiety i dzieci, podczas gdy wokół, to je zakrywając, to
odsłaniając, trzepotały i potężnie wydymały się w porannym wietrze
porozwieszane i porozkładane chusty i sztuki bielizny. Gdy odrywało
się wzrok od domów, wówczas widziało się latające wysoko pod niebem
skowronki, a niżej znów jaskółki, krążące tuż ponad głowami jadących.
Wiele rzeczy przypominało tu Karlowi ojczyznę i nie wiedział, czy
dobrze robi, opuszczając Nowy Jork i udając się w głąb kraju. W Nowym
Jorku było morze i każdej chwili istniała możliwość powrotu do ojczyzny.
Toteż przystanął i powiedział do obu swoich towarzyszy, że jednak ma
znów ochotę pozostać w Nowym Jorku. A kiedy Delamarche chciał go po
prostu popędzić dalej, nie pozwolił mu na to i powiedział, że ma przecież
prawo decydować o samym sobie. Dopiero Irlandczyk musiał pośredniczyć
i wyjaśnić, że Butterford jest o wiele piękniejsze od Nowego Jorku, i
obydwaj musieli Karla jeszcze bardzo prosić, zanim znów poszedł z nimi.
A nawet wtedy nie byłby jeszcze poszedł, gdyby sobie nie powiedział, że
może dla niego lepiej przybyć na miejsce, z którego powrót do ojczyzny
nie będzie taki łatwy. Z pewnością będzie tam lepiej pracował i dorabiał
się, jeśli nie będą mu przeszkadzały niepotrzebne myśli.
I teraz właśnie on ciągnął za sobą dwóch pozostałych, a oni tak
bardzo cieszyli się z jego zapału, że nie dając się prosić na zmianę nieśli
kuferek, a Karl zupełnie nie rozumiał, czym właściwie sprawił im taką
radość. Przybyli do okolicy wznoszącej się pod górę i kiedy od czasu
do czasu przystawali, mogli odwróciwszy się oglądać wciąż szerzej się
rozwijającą panoramę Nowego Jorku i jego portu. Most łączący Nowy
Jork z Brooklynem unosił się łagodnie ponad East River i drżał, gdy się
przymrużyło oczy. Wydawało się, że nie ma na nim żadnego ruchu, a
pod nim rozciągała się pusta, gładka wstęga wody. W obydwu olbrzymich
miastach wszystko wydawało się puste i zbudowane bez potrzeby. Nie było
niemal żadnej różnicy między dużymi i małymi domami. W niewidocznej
głębi ulic życie prawdopodobnie toczyło się na swój sposób, lecz oni nie
widzieli nic oprócz lekkiego oparu, który wprawdzie trwał nieruchomo,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plspartaparszowice.keep.pl