Photo Rating Website
Home Maximum R The Cambr 0877 Ch09 Niewolnica

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Kip, ona nie chce za ciebie wyjść.
Opadł na plecy, zakładając ręce za głowę. Skrzywił się w uśmieszku.
- Tak? Ale czegoś ode mnie chciała, zapewniam panią.
Oto czułe serce Kipa. Letty oparła ręce na biodrach.
- Ty bezczelny smarkaczu! Coś ci wytłumaczę. Angela, jak każda mło­
da, zdrowa dziewczyna, była ciekawa, jak wygląda pocałunek. Jednak
w przeciwieństwie do większości młodych, zdrowych, ciekawych dziew­
cząt, jest miłą, niewinną i dobrze wychowaną panienką. Uznała więc, że
musi być w tobie zakochana, skoro chce się z tobą całować. - Zaśmiał
się szyderczo. - Tak - powiedziała Letty. - Oboje wiemy, że to bzdura,
prawda? Angela szybko to zrozumiała. Jednak nie dość szybko. Zdążyła
do ciebie wysłać list. I teraz chce, żebyś go zwrócił. Więc oddaj mi jej
list i całą tę próbę skrzywdzenia Angeli uznamy za błąd młodości, do­
brze?
Zmrużył oczy i ze złością założył ręce na piersi.
- Powiedziałem jej, że może list odzyskać. Musi tylko po niego przyjść.
Nie zdarzyłoby się nic, co nie zdarzyło się już wcześniej. No, może odro­
binę więcej. - Mrugnął pożądliwie.
- Przysłała mnie.
- Jej błąd.
Letty miała już dosyć Kipa Himplerumpa. Stała w kałuży wody, prze­
moczona i zmarznięta. Miała zesztywniałe nogi, zgrabiałe ręce i przed
sobą pięć kilometrów konnej jazdy w burzy. Mokra suknia balowa z każdą
chwilą ciążyła jej bardziej.
- Twój błąd. Natychmiast oddasz mi ten list, bo jeśli nie, zniszczę ci
reputację. - Uśmiechnęła się złowrogo, widząc jego zdziwione spojrze­
nie. - Tak, prostacki młokosie, twoją reputację. A gdy już z tobą skończę,
żadna kobieta w Londynie, nie mówiąc już o Little Bidewell, nawet na
150
- Ej! - uśmiech zadowolenia ustąpił oburzeniu. — Nie ma pani prawa
ciebie nie spojrzy. Przyjaciele będą się z ciebie wyśmiewać, a twoi rodzice
spalą się ze wstydu. - Pochyliła się do przodu i dźgnęła go palcem w pierś.
- Powiem, że próbowałeś mnie uwieść.
- Naprawdę? - spytał skwapliwie Kip. Kryjąc zadowolenie, oparł się
na łokciach i z udawaną nonszalancją zaczął oglądać paznokcie. -Proszę
bardzo. Niech pani wszystkim powie. - Spojrzał na nią złośliwie. - Nic
mnie nie obchodzi, czy całe Little Bidewell, York, Manchester czy Lon­
dyn uzna mnie za samego markiza de Sade'a. Mam w nosie swoją reputa­
cję.
- Myślę, że jednak o nią dbasz. - Powiedzieć, że był głupi to mało. -
Nie słuchasz mnie, Kip. Powiedziałam, że rozgłoszę wszystkim, iż próbo­
wałeś mnie uwieść. - Zmarszczył brwi. Powoli znaczenie jej słów zaczęło
do niego docierać. - Powiem - pochyliła się, przysuwając usta blisko jego
ucha ~ że nie mogłeś. - Zesztywniał. - Sflaczały... - W porę się wyprosto­
wała, unikając uderzenia, gdy gwałtownie usiadł. - Obwisły... - Gapił się
na nią z niedowierzaniem. - Miękki... - Z jękiem odrzucił pościel, zerwał
się z łóżka i pobiegł przez pokój. - Zwiędły... - Padł na kolana przy biurku
i wyszarpnął dolną szufladę. - Krótko mówiąc, impotent.
Zanurzył rękę w szufladzie i z triumfalnym okrzykiem wyciągnął koper­
tę. Zerwał się na nogi, przybiegł z powrotem do Letty i wcisnął jej list do
ręki.
Prawie mu współczuła. Prawie.
Włożyła list do kieszeni i uśmiechnęła się szeroko.
- Dzięki, przyjacielu.
Odwróciła się.
~ Dziwka - rzucił szeptem.
Spojrzała przez ramię.
- Zwiotczały.
Pobladł. Zachichotała.
- Nabrałam cię, Kip. Połóż się teraz grzecznie do łóżka - powiedziała
spokojnie. - A jeśli piśniesz słówkiem na temat Angeli, jeśli z lekceważe­
niem wypowiesz choćby jej imię... No, na twoim miejscu bym tego nie
robiła.
Nie odezwał się, tylko wsunął się pod koc i rzucił jej złowrogie spojrze­
nie.
- Grzeczny chłopiec.
Otworzyła podwójne okno, mrużąc oczy przed deszczem. Burza trochę
osłabła, ale i tak w ulewie ledwie widać było niewyraźne zarysy drzew.
Spojrzała w dół. Ściana pod nią ginęła w ciemności.
151
Wzięła głęboki oddech, by uspokoić nerwy. Chodziła już kiedyś po li­
nie, prawda? Co za różnica, przejść sześć metrów po żywej drabinie czy
po grubej dwucentymetrowej linie na wysokości dziesięciu metrów nad
ziemią?
Siatka zabezpieczająca, ot i cała różnica.
Cóż, siatki nie było, ale nie chciała ryzykować, że zobaczą ją służący
Himplerumpów. Nie namyślając się wiele, wspięła się na parapet. Upew­
niła się, że Kip ma dość rozsądku, by nie ruszać się z łóżka, i ostrożnie
opuściła się w dół. Znalazła oparcie dla stopy, ale skórzane podeszwy jej
pantofli były śliskie od wody i noga jej się obsunęła. Przez pół minuty
wisiała na rękach sześć metrów nad ziemią, mokra suknia ciągnęła ją w dół,
a deszcz siekł po twarzy.
Zastanawiała się, czy nie wezwać Kipa na pomoc, ale zrezygnowała.
Pewnie by zepchnął na dół.
Nie spadnie. Musi się zobaczyć z Elliotem. Gorączkowo poszukała no­
gami oparcia wśród liści bluszczu, stanęła na gałęzi i powoli przeniosła na
nią ciężar ciała.
Deszcz, zalewając jej twarz, utrudniał drogę, ale powoli zeszła po po­
krytej bluszczem ceglanej ścianie. W końcu, gdy spojrzała w dół, zoba­
czyła grunt tuż pod sobą. Puściła się ściany, uderzyła o ziemię i padła na
kolana.
Nie bolało. Już nic nie mogło zaboleć. Żyła. Angela też. I odzyskała list.
Teraz musi tylko znaleźć konia i już jej tu nie będzie.
Uniosła twarz ku niebu, z którego lały się strugi wody. Uśmiechnęła się
szeroko z ulgi i oszałamiającego poczucia zwycięstwa. Wkrótce potem
spojrzała prosto w rozwścieczoną twarz Elliota Marcha. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spartaparszowice.keep.pl
  • Naprawdę poczułam, że znalazłam swoje miejsce na ziemi.

    Designed By Royalty-Free.Org