Photo Rating Website
Home Maximum R The Cambr 0877 Ch09 Niewolnica

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

któremu, kiedy serce pęknie, rozcięte toporem 
nie zadrży.
Nie ma żadnych powrotów. Popękane urny,
z których wiatr wywiał ludzi, zdarzenia i słowa,
to wszystko zatrzaśnięte  jakby wieko trumny,
i ty tylko krwawisz sam jak ścięta nagle głowa.
118
* * *
Dymy, wysokie sztandary. Deszczu srebrna gałąz
kwitnie powoli i krople coraz to bardziej jak łzy.
Ona smukleje u grobów, deszczem owija ciało
i nie wie, czy żyje jeszcze, czy już odchodzi. Dym
duszny na pół z kwiatami, a kwiaty rude jak liście,
wybucha. Płomień pochłania. Smutek jakże ogromny.
Jak ciężkie statki na dno spływają ciała i domy,
puste domy bez ludzi. A ludzie mieszkają w ziemi,
świat przenoszą głęboko. Zdaje się, żyją tam
matki jak grona ciężarne i dzieci, które za niemi,
zduszone, zeszły w ziemię, bo ziemia tu jeszcze żywa
dzwoni blaszkami liści, kwiatami gam.
A żywi snują się nisko, groby, płomyki niżej,
razem jak zioła jesienne, ostatni, już ostatni,
nie wiedzą, czy glina tak miękka, że stopy pochłania, gdy
liże,
czy taka przestrzeń już gęsta, że wchodzą powoli w śmierć
po szarych schodach powietrza. O co uderza pierś,
kiedy w szumieniu cmentarza spotyka łodyg ruch,
umarli to są, czy oni tak przemieniają się w puch?
A ona coraz to niżej, to z dymem pełza stopiona.
Ogromne płachty powietrza lepkie na postać się kładą,
to w nich się żywi odcisną, to jak pod maską bladą
ruszy się kształt niewidzialny, jak twarz bolesna drgnie.
Oto już widzi: jak smugi wody cienkie
wiją się z ziemi powoli. Ona gałęzią stóp
ledwo ziemię utrzyma; jak gwiazdę błękitną rękę
wyciąga ku nim, a oni jak ciężkie kłęby snu
sączą się, łączą i wznoszą pod szary deszczu dach
i słyszy śpiew podobny twarzom widzianym w snach,
głęboki, jak ziemia daleki, drżący jak trwogi nić
długa i srebrna, to znowu płaski jak wodny liść.
D u c h y z i e m i :
Olch szerokich kaptury się chwieją,
nitka wody drąży jak kornik,
warstwy czasu podobne nadziejom,
odwalonym bryłom historii.
Grudnie czarne jak grudy i rude,
jesienie rozdęte jak żagiel,
119
tu odmierzaj powoli, świdrem łez, a tu uderz,
znajdziesz serca jak strzechy nagie.
Więcej tutaj miłości się starło,
niż udzwignie koleb ziemskich dzwigar,
miłość taka, co jak orkan za gardło,
od niej krew jak ptak śmigła  zastyga.
*
Stygnął śpiew w dłoniach, z trzepotem skrzydłem pluskał.
W palców jej siatkę wiotką, w bolesny niebieski dotyk
szmer szary opadł z dymów ciągnącyh wolno, aż ustał,
w dłoniach ojcowski mundur jak ciężki pluszowy motyl.
 Ojcze  szeptała  ile
lat, ile oczu potrzeba,
żeby ten obraz twój z wolna jak cień biegnący w tyle
tak odbudować po kropli, jak dzień jeden teraz go wznosi?"
C h ó r o j c ó w :
Nasze ciała wieczne są,
rdza przeżera stary mundur,
ale synom, wnukom z rąk
jeden kwiat wyrośnie  buntu.
Wielkie kraje są jak dzbany,
w których kipi miodu bulgot,
ale naszych wnuków rany
nie nasycą ziemi ulgą.
Chmur gejzery dzielą się na wstęgi,
nitka wody drąży warstwy grube,
zasadziliśmy młodziutkie dęby,
aby synom wyrosły na maczugę.
Ciemne wieki huczą jak głosy,
które w żarnach rzeki trud obraca z nami,
pod fundament po to było ryć ziemię,
aby wnukom z niej dobyć dynamit?
Oto niebiosa wysoko, daleko do nich,
ziemia ciężka za nisko już, jak ołów
ciężkie pręty zgrzybiałej broni
zamykają dróg naszych koło.
*
I szli już jak szare mary miast, które nagle ożywi
jedno wspomnienie bolesne czy jeden dziewczęcy uśmiech.
120
Przez dłonie jej wyciągnięte płynęła mgła.
Wołała:  Ojcze!", rzucała rękami jak dziecko w snach,
co wie, że nie ma powrotu, i długo marzy, nim uśnie.
Płakała cicho  tyle skruszyło się lat,
tyle oczu roztarty ogromnych armat koła.
Cisza była. Za nimi dym się zawinął jak bat.
Odeszli. Milczenie. Deszcz prószył. Nikt za nimi nie wołał.
*
A oto nowe gałęzie  mroczny puch,
kwitną powoli; rosną splecione z deszczem w konar.
Ciemność. Dłonie jej drżą. Powolny mogił ruch.
Głosy dalekie żywych czy zmarłych?
121
Trofea
Kwiaty rogów dorodne. Złociste języki
jak ogień, który pełza pod oddechem wiatru,
albo rogi bawole jak ciemne kielichy,
w które sklepienia kniei  nalewały światło;
i dłonie piór jak karty tasowane nocą
albo jak skrzydła snu, które migocą.
Noc. W nocy gwiazdy padając ożywią
i nadmą snem błękitnym nikły płomyk w lesie,
który wyrasta trzęsąc potoczystą grzywą
pełną szmeru i trzasku, aż kark ciemny wzniesie
i stoi wśród szelestu mąż, a może bawół,
i czarny róg obciera iskier złotą trawą.
A potem w dom uderza i na ścianach drgną
rogi i płaskie czaszki zaprzedane snom,
a tętent kopyt cichy wzejdzie i w księżycu
jak w drętwej palmie blasku w zamyśleniu rycząc;
i szron strącają lekko z krzaków, a przed nimi 
 On sypiący iskrami, które gasnąc syczą
jak wiatr, co po zwycięstwie powraca do ziemi.
122
Tego dnia
Tego dnia, gdy wracałem do piekła
przez ulicę jak ciężar powietrza,
przez tę ciszę, gdy wzrok mi już uwiądł,
przez tę ciszę, gdy płacz mi już wietrzał,
powracałem po tęczy do piekła...
Z napęczniałych chmur cmentarnianych
łoskot werbli żałobnych mnie owiał
tego dnia, gdy wracałem do piekła,
a zabrakło już złota na słowach,
przechodziłem od chmur cmentarnianych...
Po kolumnach drzew świtem różowych...
parki gęsto omszyły łuk ulic,
taktem nocy schodziłem na przestrzał
w ciężkiej barwie wypukłych dni-kuli
przez brzeg morza od świtu różowy...
Zieleń parą błękitną wybuchła,
czułem ciszę czerwoną i gładką
tego dnia, gdy wracałem do piekła,
wybarwiłem ostatni raz:  Matko!",
kiedy zieleń jak opar wybuchła...
i stanąłem na świtu krawędzi,
który dzwony rozcinał na struny,
tego dnia, gdy wracałem do piekła,
dzień widziałem huczący jak łunę
i stanąłem na świtu krawędzi...
123
Wyzwanie
Moje myśli są ciemniejsze od obcych słów proroków.
Moich słów prawdziwych nie zna nikt.
Kto z was wierzy, że oto po polanie czerwonych obłoków
przebiegł koń apokalipsy i znikł?
Kto wierzy, że w niedzielne popołudnie
nad pyłem odświętnych przechodniów
spadło siedem nieboskłonów w zawiei planet, a w próżni
sypano garściami dukaty płonących pochodni?
Czy byliście w pociągach pustych, które anielsko wstąpiły
w zaświat,
na ostatnich stacjach, gdzie urywa się czas,
gdzie w czarnych lustrach wypisano ostateczne obrazy,
znaki i hasła?
kto z was zna cmentarz świata i nieustanny potop gwiazd?
Czy widzicie: w mroku odchodzą idee rzeczy i czyści
ludzie, których nigdy nie było,
i że Chrystusa tylko szatan wymyślił,
żebyście mogli co dzień zabijać boga i miłość.
124
Autobiografia
1
Dzień kołysał.
Dzień jak statek kołysał hosanna,
statek z blachy czy z drzewa płynął
nocą do różowego rana.
Już wtedy były wyspy
uśmiechnięte kłami słoni,
płynęliśmy ja i ty, lalko, i wszyscy
jak przylepione do kory listki,
które wiatr zgonił.
Kto mówił, że to bajka?
Naprawdę był las pełen szeptu,
gdzie na gałęziach z koralu
ptaki-wspomnienia krzepną,
i wśród jeleni mówiących o gwiazdach,
dzików jak jeże puszyste,
gdzie zwinięty w zamyśleniu ślimak,
ja  mały jak listek,
podaję dłoń kosmatej dłoni olbrzyma.
2
W jakiś pazdziernik czy grudzień,
właśnie dzień był od wiatru wydęty jak dziś,
jak żagiel.
Szli ludzie,
a ręce mieli płomienne i nagie,
jak oczy, które spojrzały w śmierć,
szli ludzie,
których groza zjeżyła jak sierść
na czarnej skórze miasta.
Naprzeciw
brzuch wypełzł z poduchy zadów
i z rąk tysiąca ogień wystrzelił,
wtedy za ręce się wzięli
jak szarookie dzieci
i kiedy padać zaczęli
jak pnie wypalonych topól,
krew płynęła, jak płynie zraniona zieleń, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spartaparszowice.keep.pl
  • Naprawdę poczułam, że znalazłam swoje miejsce na ziemi.

    Designed By Royalty-Free.Org