Photo Rating Website
Home Maximum R The Cambr 0877 Ch09 Niewolnica

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Sawicki  usłyszałam w słuchawce. Silny, męski głos. Serce zabiło mi mocniej.
- Dobry wieczór, pański numer podano mi w firmie developerskiej. Mieszkam przy
ulicy Marchewkowej i chciałam skontaktować się z projektantem budynku.
- A tak, istotnie, ktoś mi o tym wspominał. Chodzi o ewentualne zlecenie?
- Moi znajomi szukają ciekawego projektu i spodobał im się styl mojego budynku. W
tej chwili są za granicą, ale mniej więcej wiem, o co im chodzi. Czy moglibyśmy się spotkać,
żeby omówić szczegóły? Czy jutro byłoby to możliwe?
- Oczywiście. Mam biuro niedaleko rynku. Może o...
- Odpowiadałaby mi pora lunchu  przerwałam mu.  Również pracuję w centrum
miasta. Może spotkamy się gdzieś na kawie? Wie pan, gdzie jest restauracja  Maria
Magdalena ? O czternastej?
Zawahał się.
- Tak, wiem, gdzie to jest. Dobrze. Niech będzie.
- W takim razie, do jutra.
- Dobranoc pani.
Tej nocy silniej niż kiedykolwiek odczuwałam pustkę średniego pokoju. Mimo
zamkniętych drzwi i mocnego postanowienia, by o tym nie myśleć. A może właśnie dlatego?
Czułam też strach przed spotkaniem z Sawickim. Jaki mógł być człowiek, który nawet mnie
nie znając, zadecydował o tym, jak mam mieszkać?
Leżąc w ciemności nasłuchiwałam ciszy. Nagle zapragnęłam, żeby był tu Marcin.
Zniosłabym jakoś nawet te jego wieczne pretensje o wszystko. To prawda, że był
trzydziestopięcioletnim dzieciakiem, rozpieszczonym przez nadopiekuńczą mamusię, gotową
do spełnienia każdej jego fanaberii. W oczach tej starej jędzy ja też byłam taką fanaberią,
chwilową zabawką małego Marcinka. Ale na dłuższą metę  kimś zupełnie dla niego
nieodpowiednim. Zbyt często miałam własne zdanie. Zbyt często Marcinek bywał przeze
mnie nieszczęśliwy. A przecież zabawki powinny wyłącznie cieszyć. Do czasu rzucenia ich w
kąt i kupienia nowych.
Mimo wszystko, brakowało mi go. Na swój sposób stał się częścią mojego życia. Lecz
mężczyzn nigdy nie ma, kiedy są najbardziej potrzebni. I bez znaczenia jest fakt, że często są
to chwile, kiedy jesteśmy same z własnego wyboru. Faceci powinni umieć nam go nie dawać.
Ale oni nigdy się tego nie nauczą.
O pierwszej zrozumiałam, że tak łatwo nie zasnę. Wstałam i zrobiłam sobie kawę.
Chciałam poczytać książkę, ale nie mogłam znalezć sobie miejsca. Ubrałam się więc na
53
sportowo i wyszłam z domu. Miałam tylko zamiar trochę się przewietrzyć, lecz sama się
oszukiwałam - po cóż bowiem zabierałabym kluczyki od samochodu?
Po dwudziestu minutach stałam już przed domem Sawickiego. W oknach było
ciemno. Nawet gdyby rzeczywiście obudził się we mnie instynkt podglądacza, i tak nie było
kogo podglądać. Po co więc przyjechałam? Po co wysiadłam z auta?
Noc była równie chłodna, jak poprzednia, lecz tym razem ubrałam się bardziej
odpowiednio. Zaparkowałam w tym samym miejscu, co wczoraj. Bez problemu otwarłam
furtkę i weszłam do ogrodu. Nie bałam się. O tej porze musiałabym mieć wyjątkowego pecha,
żeby ktoś mnie zobaczył. Zresztą, to nie była dzielnica, w której przypadkowy przechodzień
wzbudza czujność i obawę.
Obeszłam dom od strony ogrodu, zdając sobie sprawę, że to tylko gra na zwłokę.
Odwlekałam to, po co tu się zjawiłam. Już w momencie wysiadania z samochodu było dla
mnie jasne, że wejdę do środka, jeśli tylko okno na parterze znów będzie otwarte. Było;
dostrzegłam to od razu. Mimo to, przeszłam obok, w daremnej próbie oszukania się.
Postępowałam jak człowiek jedzący drożdżówkę, który obgryza suche ciasto, bo nadzienie
chce zostawić na koniec.
Wróciłam do uchylonego okna. Było wąskie, jednoskrzydłe, co sugerowało, że
otwiera się na korytarz. Pchnęłam lekko szybę i zamarłam w bezruchu. Cisza. Wystarczyło
stanąć na palcach, by zajrzeć w głąb korytarza. Nie było całkiem ciemno; przez uchylone
drzwi jednego z pomieszczeń przesączał się blask okolicznych latarń. Podciągnęłam się na
rękach i po chwili klęczałam już na parapecie. Obróciłam się i zsunęłam do wnętrza, na
podłogę.
Czułam jak wali mi serce. A więc zrobiłam to. Weszłam do cudzego domu. Jak
złodziej. Jednak to wcale nie z tego powodu odczuwałam zażenowanie. Stanęłam w obliczu
cudzej prywatności, tej najbardziej intymnej, i oto okazało się, że to mi się podoba. Z
pewnym zdziwieniem przyjęłam myśl, że nieobca mi jest ciekawość posunięta do granic
przyzwoitości, a nawet je przekraczająca. A przecież dotychczas nie zniżyłam się nawet do
oglądania  Big Brothera !
Przymknęłam na powrót okno i po krótkim namyśle zdjęłam buty; nie chciałam
hałasować ani zostawiać śladów. Korytarz był wąski i miał jakieś trzy metry długości. Tuż po
mojej prawej ręce znajdowała się wnęka z drzwiami wejściowymi do domu. U swego końca
korytarz zakręcał i zmieniał się w schody na piętro. Po lewej stronie znajdowało się dwoje
drzwi; zapewne do obejrzanych już przeze mnie wczoraj pomieszczeń: kuchni i małego
pokoju. To właśnie przez te otwarte drzwi sączyło się słabe światło latarń. Trzecie drzwi, na
wprost, były zamknięte. Nie miałam pojęcia, co mogły skrywać, jednak wszystko
wskazywało na to, że powinno tam być jakieś duże pomieszczenie. Czwarte drzwi
znajdowały się po prawej stronie; ich wygląd  przeszklona górna część oraz kratka
wywietrznika u dołu  sugerował, że to łazienka.
Na pierwszy rzut oka układ parteru wydał mi się dość niefortunny. Jeśli o mnie
chodzi, wolałabym większą kuchnię, nawet kosztem tego małego pokoiku, zamienionego na
graciarnię. Przechodząc zajrzałam do niego, lecz nie zatrzymywałam się, podobnie jak przy
kuchni; bardziej intrygowały mnie drzwi na wprost, na końcu korytarza. Zawahałam się
trochę przed ich otwarciem, ale prawdopodobieństwo, iż jest to sypialnia, było nikłe;
sypialnie powinny znajdować się na piętrze. Nacisnęłam klamkę i przekonałam się, że mam
rację. Tak jak sądziłam  był to salon.
Jego wygląd  na tyle, na ile mogłam go ocenić w bladym świetle padającym przez
okna  trochę mnie zaskoczył. Oczekiwałam czegoś mniej banalnego, choć pewnie nie
powinnam, biorąc pod uwagę nijakość tego, co widziałam dotąd. Dwadzieścia kilka metrów
kwadratowych wypełnionych meblami o klasycznych liniach, kwiatami i bibelotami. A już
54
zupełnie dobiła mnie atrapa kominka na jednej ze ścian. Wyobraziłam sobie, jak zamiast
żywego płomienia błyska tam czerwona żaróweczka, i zachciało mi się śmiać. Co za tandeta!
Bez żalu zamknęłam drzwi. Kusiła mnie myśl o wejściu na piętro. Wiązało się z tym
spore ryzyko, lecz zarazem wkroczyłabym w sferę jeszcze większej prywatności. Oczy
przyzwyczaiły mi się już do mroku, więc widziałam wszystko dość dobrze. Zrobiłam krok i
już nie było odwrotu. Na półpiętrze schody zakręcały o sto osiemdziesiąt stopni. Układ
pomieszczeń na górze okazał się inny, niż na parterze. Wprawdzie tu również było czworo
drzwi  w tym do drugiej łazienki  lecz znajdowały się w innych miejscach krótkiego
korytarza.
Dłuższą chwilę stałam bez ruchu, nasłuchując. To już nie były żarty. Bałam się, ale
paradoksalnie  podniecało mnie to. Gdzieś jednak, w głębi duszy, odzywał się głos rozsądku
- może jednak już wystarczy? Powinnam dać spokój i wyjść tą samą drogą, którą weszłam.
Zobaczyłam już dość. Ale nawet w chwili, gdy te myśli przemykały mi przez głowę,
wiedziałam, że nie cofnę się w połowie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spartaparszowice.keep.pl
  • Naprawdę poczułam, że znalazłam swoje miejsce na ziemi.

    Designed By Royalty-Free.Org