[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wilię Bożego Narodzenia, gdy w odległej Budzie, w jeszcze odleglejszym
Krakawie dzwony biły na pasterkę, natarł pierwszy na zbliżającego się
przeciwnika. W trzykrotnym, druzgoczącym natarciu złamano siły tureckie,
spychając je do wąwozu Kunowicy. Klęska Turków była zupełna. Rycerstwo
mogło podjąć dalszy pochód nie lękając się pogoni.
Pomimo tylu zwycięstw nielekki, nieradosny był to pochód. Na przełęczach
mrozne wichry dęły z taką siłą, że strącały ludzi w przepaść. Konie padały
gromadnie z zimna i głodu. Znieg sypał bez przerwy, osiadał wielkimi
czapami na barkach rycerzy. W wąskich dolinach trzeba było rozkopywać
zaspy, by przeprowadzić tabory. Gdy połowa koni padła, król złożył krótką
naradę. Postanowiono oręż i zbroje zdobyczne lub zapasowe zakopać, wozy,
namioty i wszelki sprzęt obozowy spalić, konie chore dobić i pieszo ruszać
dalej. Tak uczyniono. Dziesięciokrotnie zeszczuplona armia ciągnęła,
podobna gromadzie widm. Rzekłbyś, szkielety idą, a nie żywi ludzie.
Zwiadomość, że wracają do ojczyzny, podtrzymywała w nich ostatek sił, że
wlekli się, oślepłymi od białości śniegu oczami wypatrując stron
swojackich. Król szedł wytrwale na końcu pochodu, tuż za ostatnimi
maruderami, równie jak oni wychudły z postu i sczerniały. Dodawał sił tym,
co ustawali, napominając, że ojczyzna blisko, przeto żal ginąć marnie po
drodze. I niejeden, co zniechęcony już się położył na śniegu na wieczne
niewstanie, dzwigał się słysząc te słowa, prostował odmrożone nogi i szedł
dalej. Na koniec koło Trzech Króli weszli w szerokie, urodzajne błonia
nadmorawskie. Tu mogli wypocząć, dostać pożywienie. Z osad i grodów ludzie
wychodzili ławą witali powracających wojaków. Wiedziano już powszechnie, że
Turek pobity, że nie wróci tu wiosną ani tą, ani następną, przeto płakali z
radości i przynosili, co mieli w komorach. Po kilkudniowym odpoczynku
wojsko ruszyło dalej. Przed Budą na zasłanym kobiercami śniegu czekali
arcybiskup ostrzyhomski, poseł papieski Condolmieri, wszyscy biskupi i
senatorowie. Ze wzruszeniem, radością i dumą patrzyli na nadchodzących. Od
tylu lat Turcy byli zawsze górą, chrześcijaństwo w odwrocie, że odniesione
przez króla i Hunyadyego zwycięstwa urastały w ich oczach do rozmiarów
cudu. Nie to, że wracali wychudli, ubodzy, spieszni, skoro wróg odepchnięty
był poza Bałkany, cała Serbia aż po granice Macedonii wolna, a państwo
węgierskie nareszcie bezpieczne.
Więc biły dzwony, grzmiały salwy, wznosiły się łuki. Od powszechnej
radości odbijał przykro widoczny frasunek króla. Władysław wciąż nie mógł
przeboleć przymusowego odwrotu, przerwania zwycięskiej krucjaty w pół
skoku. Drażniły go błogosławieństwa i uniesienia. W swoim przekonaniu
jeszcze na nie zasłużył. Dzieło było dopiero zaczęte. O zimo, zimo sroga,
cóżeś uczyniła?! Biada temu, co zawraca w pół drogi...
Z niechęcią rozglądał się wkoło. Gniewało go, że nawet Hunyady zdawał się
zadowolony. Wojewoda siedmiogrodzki bolał z początku nad odwrotem, jako
żołnierz, co nierad schodzi z placu boju, obecnie pocieszył się i uważał
cel wyprawy za osiągnięty. Węgry, ukochane jego Węgry, były zabezpieczone
od napaści na parę lat, a o to przecież chodziło.
Nie, królowi chodziło o coś więcej i dlatego zmarszczka nie schodziła z
jego czoła. Mógłby o swojej trosce mówić otwarcie tylko z kardynałem, ale
Cesarini nie zatrzymując się w Budzie pojechał prosto do Rzymu. Nie było
nikogo, co by pojął króla.
U stropu kościoła Panny Marii zawieszono sztandary zdobyte na Turkach pod
Kunnwicą, Sofią, Niszem, Zlaticą, Aleksinaczem. Podnosząc głowy do góry,
rycerze patrzyli na nie z radością i dumą. Na filarach, podtrzymujących
sklepienie świątyni, malowano z polecenia króla herby panów polskich i
węgierskich. Z polskich: Odrowążów, Nałęczów, Wojnickich, Leliwów,
Strzegoniów, Lasockich, Sulimów, Ligęzów, z węgierskich: Palouczich,
Czuderów, Ujlakich, Csakich, Herczegów, Hunyadych, Thalóczich - a to w
nagrodę za okazane przez nich "dzielność" poczciwość i rycerską cnotę..."
Rozdział piąty:
Na rozstaju
Tej wiosny poselstwa liczne przybywały do Budy. Od Ojca świętego z
gorącymi życzeniami i prośbą o prowadzenie dalej zaczętego dzieła, od
cesarza Fryderyka z wyrazami kwaśnego uznania, od Wenecji z doniesieniem,
że flota jej wezmie udział w następnej wyprawie, o ile król zdobywszy
Gallipoli zobowiąże się oddać je Republice. Raguza obiecywała, że wystawi
dwie galery pod warunkiem, że Wenecja da ich dwanaście, Filip burgundzki,
zawstydzony uczynionym w poprzednim roku zawodem, zapowiadał również
wysłanie statków do cieśnin. Wprawdzie posiadał tylko trzy galery, ale
zamierzał wynająć od Wenecji cztery. Genua nic nie obiecywała i nie
przysłała poselstwa. Zwycięstwa Władysława były dla niej przykrą
niespodzianką, szkodzącą w handlu z Turkami.
Poselstwo z Polski przybyło w połowie maja. Stary Jaśko z Tęczyna, Jan z
Ostrowca, Toporczyk i Grzegorz z Sanoka, kanonik. Celem ich przybycia było
nie tyle złożenie życzeń z powodu zwycięskiej wyprawy, ile błaganie, by
król nareszcie powracał do kraju.
- Niby sieroty w utrapieniu żyjem - powiadał Jaśko z Tęczyna. - Czwarty
rok mija, jak wasz majestat opuścił ojczyznę. Przez te cztery lata zebrało
się tyle nieporządku, krzywd i grozy, że wypowiedzieć słowami się nie da.
Do upadku przyszło państwo, przedtem świetnością słynące...
- Zostawiliśmy namiestników - przerwał król. - Przysyłali nam raporty,
które śpieszniej przed innymi sprawami kazaliśmy według życzenia ich
załatwiać...
- Nie wystarczą raporty, miłościwy panie. Namiestnicy?! Nikt ich nie
słucha ani nie poważa. Rządzi biskup krakowski, ale to twardy człek i ma
dużo wrogów. Wrogowie, co mogą, czynią, aby mu szkodzić nie dbając, że
ojczyznie więcej nizli jemu brużdżą. W kraju zamęt. Z sądami nikt się nie
liczy ni ich wyroków nie spełnia. Na drogach grabieże, gwałty, jak za
Aokietkowych czasów. Pieniądz tak zmarniał, że za jedną grzywnę srebra
trzeba płacić 230 groszy, gorzej nizli w największym wyniszczeniu skarbu po
Grunwaldzie. Do tych utrapień dołączył się dopust Boży, okrutne trzęsienie
ziemi, co nawiedziło nas pańskiego roku...
- Słyszałem o nim - rzekł Władysław - większych szkód przecie pono nie
sprawiło?...
- Chyba w raportach, miłościwy panie. Sklepienie u Zwiętej Katarzyny przy
klasztorze Augustianów runęło ze szczętem... Podobnież siła innych domów...
Ludzie od zmysłów odchodzili z trwogi, wierząc, że nadszedł sądny dzień i
koniec świata. Nawet przyroda od wstrząsu utraciła zwykłą płodność i
urodzaj był bardzo lichy. Na pszenicy sama śnieć. Dziw był znalezć kłos bez
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plspartaparszowice.keep.pl