[ Pobierz całość w formacie PDF ]
to z pewnością któregoś dnia zginie. Nie chodziło jej chyba jednak o śmierć w krzepkim uścisku
siłacza.
Arnault rozwarł ramiona. Joe opadł na kamienie, wciągnął głęboko wielki haust zimnego,
wypełnionego odorem siarki powietrza i zaczął się krztusić.
Ezekiel wygramolił się z pieca. Jego twarz, w miejscach nie pokrytych sadzą była sina z
wściekłości. Przez chwilę patrzył na rozbite okno, stanowiące obecnie dziurę w wyłożonej
diamentami framudze. Ze środka wydobył się mały kłębek dymu.
Może ci się wydaje, że jesteś sprytny, bo w ten sposób zniszczyłeś moje laboratorium!
krzyknął do Joe. Nie pomoże to jednak twojemu protegowanemu w zniszczeniu smoka. A
przypomnę ci, że to jest właśnie twoim zadaniem!
Mag odwrócił się i ruszył ku drzwiom prowadzącym do wnętrza pałacu. Jego szaty łopotały na
wietrze. Mała na początku strużka dymu wydobywająca się z laboratorium przerodziła się teraz w
wielkie kłęby. Kiedy Ezekiel dotarł do schodów, postanowił zrzucić maskę powagi i czym prędzej
zabrał się do gaszenia pożaru.
Nie wiadomo skąd pojawił się znowu Delendor. Był bardzo zadowolony.
No, no! powiedział. To było wspaniałe, Joe! Najwyrazniej duch mojej matki wskazał
mi właściwą osobę. No cóż, smok nie ma żadnych szans!
Cieszę się, że tak uważasz odparł Joe, podnosząc się z ziemi.
Było mu dość zimno. To, co zrobił prezentowało się z pewnością bardzo efektownie& ale
dowodziło jedynie, że nie potrafi zrobić prochu, który by eksplodował.
A to oznaczało, że Dełendor jest już załatwiony.
Do drzwi komnaty Joe go rozległo się słabe pukanie.
Proszę, proszę wymamrotał, nie odwracając się nawet od okna. Słońce nadal świeciło nad
horyzontem, ale na zacienionym dziedzińcu słudzy i prowadzone przez nich pojazdy poruszały się,
jak gdyby na dnie głębokiego basenu.
Do pokoju wsunęła się Mary. Przez chwilę stała przy drzwiach, gotowa uciec w każdej chwili,
aż wreszcie spytała:
Nie przeszkadzam ci, mistrzu Joe? Jeśli musisz zaplanować wszystkie szczegóły związane z
zabiciem smoka, to&
Joe obrócił się. W pokoju panował półmrok. Płomień w kominku dostarczał niewiele światła, a
słońce było na tyle nisko, że nie sięgało już jego pokoju.
Nie potrafię zabić smoka! rzekł ze złością. Nie potrafię zabić smoka, ani wrócić do
domu! Nic zresztą dziwnego, dlaczego miałbym potrafić?
Mary oparła się o drzwi. Utkwiła wzrok w twarzy Joe, lecz cienkie palce gotowe były w każdej
chwili otworzyć drzwi.
Nie, dziecko, nie rób tego& powiedział wyciągając rękę, ale szybko ją cofnął, widząc
wyraz przerażenia na twarzy dziewczyny. Słuchaj, jestem po prostu sfrustrowany, bo& no cóż,
wszystko tylko zepsułem.
Mary podeszła do kominka i zaczęła bawić się ogniem, wyjmując małe kawałki węgla z
terakotowego pojemnika i wrzucając je do płomieni.
Więc chcesz odejść? spytała.
Zawsze chciałem odejść odpowiedział Joe. Starał się kontrolować głos, by nie ujawniać
swoich uczuć. Mary, ja nigdy nie chciałem tu przyjeżdżać, po prostu tak się stało. Nie wygląda
jednak na to, żebym kiedykolwiek mógł odejść.
Ależ, Joe tylko wielki czarnoksiężnik mógł dokonać tego, co ty dokonałeś dzisiejszego ranka.
Nie rozumiem, dlaczego nie wierzysz we własne siły.
Bo nie jestem chemikiem wyjaśnił Joe.
Odwrócił się do okna żeby nie patrzeć na wyraz bólu malujący się na twarzy dziewczyny.
Dziedziniec pogrążał się w coraz głębszym cieniu.
Nie jestem właściwie nikim, prawdę mówiąc. Zrobiłem jedynie to, co umiem i pamiętam
jeszcze z czasów dzieciństwa. Ale jeśli smok wygląda tak, jak mi wszyscy opowiadają, to na pewno
moje sztuczki nic tu nie pomogą.
Mary dotknęła delikatnie poły jego futra.
Dla mnie jesteś wielki stwierdziła.
Jestem człowiekiem, który powiedział Delendorowi, że pomoże mu zabić smoka. Było to,
niestety, kłamstwo. A Delendor to miły chłopak, który zasługuje na coś lepszego, niż kłamstwa.
Ze stajni wyjechał powóz zaprzężony w czwórkę koni. Na ulicach już wkrótce miało zrobić się
zupełnie ciemno, więc małe latarenki na przedzie powozu były zapalone. Odbijały się one ognikami
od polakierowanych ścian karety.
Jestem pewna, że uda ci się& zaczęła Mary. Woznica podniósł głowę i spojrzał na okno
Joe. O dobry Boże! Toż to Mongoł!
Joe rzucił się do drzwi. Kontrolował się ledwie na tyle, żeby otworzyć zamek nie wyrywając
całych drzwi z zawiasów. Kiedy wypadł na korytarz, nogi uginały się pod nim, ale zdołał jednak
utrzymać równowagę i dopadł najbliższych schodów.
Gdzieś głęboko w umyśle Joe go tliła się myśl, że ktoś, przeznaczenie, Mongoł, plamy na
słońcu, czy cokolwiek innego igrało z nim. Pewnie kiedy wybiegnie wreszcie na dziedziniec, okaże
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plspartaparszowice.keep.pl