[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jej przyczyną, ale nieszczęście chciało, że stała się jej adresatem. Rzucił się
do toaletki i zza ramy lustra wyrwał kilka fotografii, pamiątek ze wspólnych
wypraw.
Jack!
Masz! krzyczał, rwąc zdjęcie na strzępy.
Nie rób tego!
Już cię tu nie ma! wrzasnął, rozprawiając się ze zdjęciem zrobionym
we Freeport.
Wyskoczyła z łóżka, pobiegła do garderoby. Zastawił jej drogę.
Muszę się ubrać!
Wcale nie musisz! krzyknął, podsuwając jej pod nos jeszcze jedno
zdjęcie. Wynoś się w tej chwili, wracaj do tej swojej przyjaciółki.
Dość tego!
Podarł cały plik zdjęć.
Jack! Cindy chwyciła kluczyki od auta i w samym tylko podkoszulku
ruszyła do drzwi. Zatrzymała się w progu.
Nie myślałam, że to tak się skończy rzuciła przez łzy.
Mówisz tak jak te męty, których bronię w sądzie.
Spurpurowiała, jakby za chwilę miała wybuchnąć albo zalać się łzami.
To ty jesteś mętem, wielki panie adwokacie zapiszczała i wybiegła z
domu.
11
W sobotę, o ósmej trzydzieści wieczorem, Harry Swyteck zaparkował
wynajętego buicka pod pięćdziesięciostopową palmą na bulwarze Biscayne.
Setki takich dorodnych drzew rosło wzdłuż alei biegnącej przez całe Miami
z północy na południe. Gubernator przyjechał oczywiście sam, tak jak
obiecał szantażyście. Słońce zaszło przed paroma minutami i zaczynano
właśnie zapalać uliczne lampy. W zapadającym mroku Harry poczuł się
jeszcze mniej pewnie. Nie dość, że miał mnóstwo problemów, to jeszcze
narażał się, bo chodzić po ciemnych ulicach Miami z dziesięcioma tysiącami
dolarów w gotówce to więcej niż szaleństwo. Sprawdził zamki w teczce i nie
zwlekając dłużej wysiadł z auta. Spiesznie przeszedł przez sześciopasmową
jezdnię na drugą stronę alei, gdzie zaczynał się park.
Park Bayfront oddziela pasem zieleni tłoczne ulice centrum Miami od
zatoki pełnej jachtów i motorówek. Z jednej strony otacza go granitowo-
marmurowo-szklana, przetykana światłami ściana śródmiejskich drapaczy, a
z drugiej rozpościera się widok na zatokę, aż po South Miami Beach, gdzie
jak sznury pereł migoczą girlandy lamp na statkach wycieczkowych
pływających na Karaiby. Od zatoki wiała chłodna bryza, niosąc ze sobą
szum fal oblewających plaże. Północny skraj parku zamyka Bayside
Marketplace wielki kompleks sklepów, restauracji i barów, spod którego
wyruszają na spacery po parkowych alejkach konne powozy wynajmowane
przez turystów.
I z takiej właśnie atrakcji dla wczasowiczów miał dziś skorzystać sam
gubernator Harold Swyteck. Miał nadzieję, że nikt go nie rozpozna.
Specjalnie ubrał się w płócienne, żeglarskie spodnie, kolorową koszulę i, jak
wszyscy urlopowicze, założył baseballową czapkę z emblematem klubu
wędkarskiego. Tylko skórzana aktówka kłóciła się z całością. Kupił więc w
kiosku pluszowego misia, dzięki czemu stał się właścicielem sporawej
papierowej torby na zakupy. Wsunął do niej teczkę, dopełniając w ten
sposób kamuflażu. W niczym już nie przypominał gubernatora, a o to
przecież chodziło, choć na wszelki wypadek obmyślił sobie, co powiedzieć,
gdyby ktoś go zaczepił. No cóż kampania wyborcza idę między ludzi",
tak właśnie powie, co zapewne nie wzbudzi zdziwienia. Cztery lata temu,
kiedy ubiegał się o głosy, stosował podobne tricki. Przez cały dzień na
przykład sprzedawał hamburgery u McDonalda, innym razem wystąpił w
roli nauczyciela w zerówce. Wcielał się także w inne role, wszystko po to,
aby zaprezentować się wyborcom jako zwykły, szary obywatel.
Powóz dla pana?! zawołał jeden z dorożkarzy, gdy Harry znalazł się
wreszcie na postoju.
Być może, być może...
Czterdzieści baksów za pół godziny odrzekł chętny woznica, ale
gubernator nie słuchał. Zastanawiał się, która z pół tuzina dorożek na
postoju należy do Calvina, bo to jego musiał znalezć o dziewiątej. Metodą
eliminacji wybrał wreszcie biały powóz z czerwonymi aksamitnymi
siedzeniami, zaprzężony w srokacza z łbem w śmiesznym słomkowym
kapeluszu, spod którego wystawały podobne do oślich uszy. Harry był lekko
podenerwowany podchodząc do starego, kędzierzawego Murzyna-
dorożkarza, ale powtarzał sobie w myślach, że musi sprawę doprowadzić do
końca. Czuł na sobie czyjeś spojrzenie, ktoś go obserwował, rozejrzał się
więc, ale nie zauważył nikogo i niczego szczególnego.
To wy jesteście Calvin? upewnił się.
Tajes brzmiała odpowiedz. Calvin wyglądał na dobre osiemdziesiąt
lat i był żywym zabytkiem z dawnych czasów, gdy miasto zwało się jeszcze
Myamma" i naprawdę należało do tradycyjnego Południa. Miał mocno
oszronione siwizną włosy i żylaste dłonie człowieka, który przez całe życie
ciężko pracował, potencjalnego klienta zaś potraktował z tak przesadnym
szacunkiem, że w Harrym natychmiast zrodziło się poczucie winy za
wszystkie podłości, jakich ów stary dziwak mógł za młodu doznać od
białych współobywateli.
Chciałbym się przejechać rzekł gubernator wyciągając dwie
dwudziestki.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plspartaparszowice.keep.pl