Photo Rating Website
Home Maximum R The Cambr 0877 Ch09 Niewolnica

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kościoła i rzeki. Już ogarniałem to wszystko nie patrząc, kiedy nagle usłysza-
łem jakieś podzwanianie. Przedtem na zboczu wzgórza dzwięczały ciche dzwonki
i wcale mi nie przeszkadzały. Ale ten pojedynczy dzwonek przeszkodził mi, ra-
czej rozkazujący niż delikatny. Nieoczekiwanie spojrzałem w oczy najbrzydszej
krowie, jaką zdarzyło mi się widzieć.
Wszystkie inne krowy na wzgórzu pasły się spokojnie, nie zwracając uwagi
ani na swoje towarzyszki, ani na świat wokoło. Ta wtargnęła w mój świat, i to
z wyrazem pyska dosyć zdumionym. Przypisałbym jej nawet ową frustrację, do
której rości sobie prawo tyle młodzieży w obecnych czasach, ową uciechę rzuca-
nia sobie retorycznych pytań: Kto-ja-jestem, gdzie-ja-jestem i dlaczego-ja-jestem.
Podeszła do mnie najwyrazniej bez celu, chyba że chciała popatrzeć na mnie, czy
też zmusić mnie, żebym ja popatrzył na nią. Była brudnobrązowa, pysk miała
biały, poznaczony nierównymi czarnymi plamkami i oczy w grubych czarnych
42
obwódkach. Dzwonek zwisał z powroza na jej szyi, zdobny w odbite rozetki i nie
wiadomo czemu krzyż. Zagapiliśmy się na siebie, ja i to stworzenie. Skapitulo-
wałem.
 Dobrze  powiedziałem krowie  narysuję cię.
Ani drgnęła. Pozowała mi w bezruchu, przy czym pomimo swej szpetoty zdo-
łała zdobyć się na miły wyraz pyska. Kabotynka. W pewnym okresie życia po-
znałem świetnie, co to jest kabotyństwo. Moja żona była aktorką, musiałem znać
się na tym.
Rysowanie krowy było zabawą, zadaniem bez celu, pracą ot, tak sobie. Do-
kładałem jednak starań i przewrotnie ukochałem to swoje dzieło. Nie żałowałem,
że nie zacząłem szkicować miasteczka w kształcie gwiazdy. Kiedy wstałem, żeby
włożyć ten rysunek do teki, krowa spokojnie cofnęła się o kilka kroków. Stanęła
i patrzyła na mnie. Zanim ruszyłem z powrotem do hotelu, pomachałem jej ręką.
 Dziękuję, Krasulo  powiedziałem.  Przyjemnie mi się rysowało.
Miasteczko ze swoją mnogością kwiecia drzew owocowych, z pelargoniami
w doniczkach na parapetach, strojami z innej epoki i apostolskimi brodami męż-
czyzn było znów rzeczywistym miasteczkiem, a nie abstrakcyjną gwiazdą oglą-
daną z wysokości wzgórza. Od strony kościoła szła kołysząc się w biodrach Joan
Terrill. %7ływiołowa aż zapierało dech i zgrabna w szaroniebieskiej garsonce. Zo-
baczyła mnie i pozdrowiła gestem.
 Jakie pan dziś zdobył materiały?  zapytała wesoło.
 Niedużo. Krowę, która skusiła mnie, żebym ją narysował.
Zmarszczyła lekko brwi.
 Nie miałam prawa o to pytać  rzekła.  Ale ja ze swojej strony mogę
panu powiedzieć, co obejrzałam.  Zaczęła wyliczać na palcach lewej ręki: 
Cudowny stary kościół. Wprost nierealny. I oczywiście cmentarz. I urzekające
muzeum. I byłam w biurze misteriów i zarejestrowałam się jako korespondent.
I mam załatwiony wywiad z tym, który gra Jezusa, ale dopiero po premierze. On
przed premierą nie chce się widzieć z nikim.  Odetchnęła głęboko.  I co naj-
lepsze, przygadałam kogoś, kto mi powie wszystko, co zechcę. Najprzystojnieszy
mężczyzna, jakiego w życiu swoim widziałam. Gra w misteriach rolę Jana.
A więc nie straciła dnia. Poczułem się przy niej gnuśny i niezorganizowany.
 Pani nie wierzy, że rysowałem krowę?  zapytałem.
 Pewnie, że nie. Ale to w porządku. Nie miałam prawa zapytać, co pan robił.
Wyciągnąłem szkic z teki i pokazałem. Oczy jej się rozszerzyły.
 Zwietne. Fantastyczne. Aż zatyka. Tylko dlaczego właśnie krowa?
 Sam zadawałem sobie to pytanie. I nie znalazłem odpowiedzi.
Potrząsnęła głową, wyraznie nie wierząc mi, ale chcąc się dostosować.
 Jan naprawdę nazywa się Johann Weit. Mam z nim randkę w hotelu za
kilka minut.
43
Korciło mnie, żeby jej powiedzieć, z kim ja mam się spotkać, napomknąć od
niechcenia, że będę stawiać piwo Judaszowi Iskariocie, ale to byłoby jak wzajem-
ne licytowanie się. Pożegnałem ją i odszedłem pod górę w przeciwnym kierunku.
Minąłem kościół i nawet przez myśl mi nie przemknęło, żeby tam wstąpić. Za
kościołem droga biegła znowu w dół, uliczki się krzyżowały. Gospoda  Eisenhut
była na uboczu, niski kamienny budynek za murkiem z kamieni. Nad drzwiami
wisiał szyld  żelazny kielich w żelaznym wieńcu z napisem  Eisenhut . W wie-
niec wpleciono kiście świeżych winogron na dowód, że można tu dostać młode
wino. Sala tej gospody była długa, chłodna i mroczna, z wieloma stołami i stoli-
kami. Kiedy się rozglądałem, podszedł do mnie niski grubas  chyba właściciel.
 Mam nadzieję, że przyjdzie tu pan Paskert  powiedziałem.
Przytaknął.
 Podać panu coś do picia?
 Poczekam na niego.
 Bardzo proszę.
Odszedł z powrotem do trzech mężczyzn, z którymi przedtem gawędził. Usia-
dłem przy małym stoliku pośrodku sali. Niedługo potem weszło kilku mężczyzn,
wszyscy, z wyjątkiem jednego, brodaci. Na pierwszy rzut oka jakoś poznawałem,
że żaden z nich nie jest Josefem Paskertem i, o dziwo; kiedy mój Judasz w końcu
przyszedł, od razu wiedziałem, że to on.
Bo ten człowiek po prostu musiał być Judaszem. Sprawiał wrażenie wysokie-
go, ale rzeczywiście nie był wyższy ode mnie: pięć stóp dziesięć cali wzrostu,
tęgi, barczysty, trzymał się prosto jak żołnierz. Z długą brodą, ładnie przystrzyżo-
ną, znacznie jaśniejszą niż jego włosy, mógł mieć lat czterdzieści parę, mógł mieć [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spartaparszowice.keep.pl
  • Naprawdę poczułam, że znalazłam swoje miejsce na ziemi.

    Designed By Royalty-Free.Org