Photo Rating Website
Home Maximum R The Cambr 0877 Ch09 Niewolnica

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

mimo wysiłków. . . Unoszę się w niej. . . Przepływają zamki niby akwaria. . . Lecą
ku mnie podobne do świetlików jasne pociski. . . Nic nie czuję. . .
Zieleń w błękit. . . Rzadsza, coraz rzadsza. . . Niebieski dym i powietrze jak
kadzidło. . . Echa miliona niewidzialnych gongów bijących nieprzerwanie. . . Za-
ciskam zęby. . . Szybciej.
Błękit w róż przeszywany iskrami. . . Język płomienia. . . Następny. . . Zimne
ognie tańczą przede mną jak wodorosty. . . Wyżej, wciąż wyżej. . . Zciany ognia
łączą się z trzaskiem. . .
Czyjeś kroki za plecami.
Nie oglądaj się. Przeskok.
Niebo rozcięte w pół mknącą kometą słońca. . . Przebiega i znika. . . Znowu.
Znowu.  Trzy dni w ciągu trzech uderzeń serca. . . Wdycham wonne powietrze. . .
Wirują płomienie, opadają ku purpurowej ziemi. . . Kryształ na ciebie. . . Pędzę
szlakiem błyszczącej rzeki przez pole gąbczastych grzybów barwy krwi. . . Za-
rodniki zmieniają się w klejnoty, padają jak pociski. . .
Noc na spiżowej równinie, kroki odbijają się echem ku wieczności. . . Brzęczą
rośliny podobne do maszyn z pokrętłami, metalowe kwiaty kryją się w metalowe
zdzbła, zdzbła w konsole. . . Brzęk, brzęk, westchnienie. . .
Czy to tylko echo za moimi plecami? Odwracam się jeden raz.
Czy to mroczna postać skryła się za drzewem podobnym do wiatraka? Czy
tylko cienie tańczą w moich cieniozmiennych oczach?
Naprzód. Przez szkło i papier ścierny, pomarańczowy lód, pejzaż białego cia-
ła. . . Nie ma słońca, jedynie blada poświata. . . Nie ma ziemi. . . Tylko wąskie
mosty i wyspy w powietrzu. . . Zwiat jest matrycą kryształu. . .
W górę, w dół, dookoła. . . Przez otwór w powietrzu i przez klapę. . .
Ześlizg. . . Na kobaltową plażę nad nieruchomym, miedzianym morzem. . .
Bezgwiezdny zmierzch. . . Wszędzie delikatne lśnienie. . . Martwo; martwa oko-
lica. . . Błękitne skały. . . Spękane posągi nieludzkich istot. . . Bezruch. . . Stop.
Wykreśliłem magiczny krąg i obdarzyłem go mocami Chaosu. W samym środ-
ku rozścieliłem swój nowy płaszcz, wyciągnąłem się i zasnąłem. Zniło mi się, że
wezbrane wody zmyły część kręgu i że zielony łuskowaty stwór o fioletowej sier-
ści i ostrych zębach wypełzł z morza i podczołgał się do mnie, by wyssać mi
krew.
Kiedy się obudziłem, zobaczyłem przerwany krąg i zielonego, łuskowatego
stwora o fioletowej sierści i ostrych zębach. Leżał martwy na plaży pięć metrów
ode mnie, z Frakir zaciśniętą na szyi, wśród zdeptanego dookoła piasku. Musiałem
naprawdę głęboko zasnąć.
120
Zabrałem mój sznur dusiciela i przekroczyłem kolejny most ponad nieskoń-
czonością.
Na kolejnym etapie podróży niemal mnie pochwyciła nagła powódz, kiedy
pierwszy raz przystanąłem, by odpocząć. Nie dałem się zaskoczyć i utrzymując
dostateczną odległość, zdążyłem z przeskokiem. Otrzymałem kolejne ostrzeżenie,
wypisane płonącymi literami na zboczu obsydianowej góry. Sugerowało, bym zre-
zygnował, wycofał się, wrócił do domu. Moje wykrzyczane zaproszenie na kon-
ferencję zostało zignorowane.
Podążałem wciąż dalej, aż znowu nadszedł czas na sen. Rozbiłem obóz w Po-
czerniałych Ziemiach  nieruchomych, szarych, zatęchłych i mglistych. Znala-
złem łatwą do obrony rozpadlinę, osłoniłem ją przed magią i zasnąłem.
Pózniej  nie jestem pewien, o ile pózniej  pulsowanie Frakir na ręku wy-
rwało mnie ze snu bez marzeń.
Rozbudziłem się natychmiast i zacząłem zastanawiać, co było powodem. Nic
nie słyszałem, w moim ograniczonym polu widzenia nie dostrzegłem niczego po-
dejrzanego. Lecz jeśli Frakir ostrzega, to choć nie jest w stu procentach doskonała,
zawsze ma jakiś powód.
Czekając na wyjaśnienie, przywołałem wizerunek Logrusu. Kiedy pojawił się
w całej pełni, jak w rękawicę wsunąłem w niego rękę i sięgnąłem. . .
Rzadko noszę ze sobą klingę dłuższą niż średnich rozmiarów sztylet. To
strasznie niewygodne, taszczyć wiszący u boku metr stali, który obija się o no-
gi, czepia krzaków, a czasem można się o niego potknąć. Mój ojciec i większość
krewnych w Amberze i w Dworcach używa ciężkiej, niezgrabnej broni, ale są
chyba ulepieni z twardszej niż ja gliny. Zresztą, w zasadzie nie mam nic przeciw-
ko mieczom. Uwielbiam szermierkę i długo trenowałem, by się nimi posługiwać.
Po prostu uważam, że noszenie czegoś takiego to tylko kłopot. Po pewnym czasie
pas ociera mi biodro. Normalnie wolę raczej Frakir i improwizację. Jednakże. . .
Skłonny byłem przyznać, że nadeszła odpowiednia chwila, by chwycić w rękę
miecz. Gdzieś z przodu po lewej stronie usłyszałem bowiem, że coś sapie jak
miech, prycha i gramoli się.
Sięgnąłem w Cień, szukając miecza. Coraz dalej i dalej. . .
Niech to! Daleko odszedłem od cywilizacji używających metalu, o odpowied-
niej anatomii i we właściwej fazie historycznego rozwoju.
Szukałem nadal; pot zrosił mi czoło. Daleko, bardzo daleko. A dzwięki były
coraz bliższe, głośniejsze, szybsze. . .
Rozległ się grzechot, tupanie, parskanie. Potem ryk.
Kontakt!
Poczułem w dłoni rękojeść miecza. Chwycić i przywołać! Wezwałem go;
pchnął mnie na ścianę energią swej materializacji. Dopiero po chwili zdołałem
wyrwać go z pochwy, w której wciąż tkwił. I właśnie w tej chwili na zewnątrz
wszystko ucichło.
121
Odczekałem dziesięć sekund. Piętnaście. Pół minuty. . .
Nic.
Wytarłem dłoń o spodnie. Wciąż nasłuchiwałem. Wreszcie ruszyłem do przo-
du. Przed szczeliną nie było nic prócz rzadkiej mgły. A kiedy otworzył się widok
na boki, nadal nie było na co patrzeć.
Jeszcze krok. . .
Nic.
Następny.
Stałem na samym progu. Wychyliłem się szybko i spojrzałem w obie strony.
Tak. Z lewej strony coś było: ciemne, niskie, częściowo przesłonięte mgłą.
Przyczajone? Gotowe, by na mnie skoczyć?
Czymkolwiek to było, nie poruszało się i zachowywało całkowite milczenie.
Ja również. Po chwili dostrzegłem następną zbliżoną kształtem ciemną plamę. . .
i może jeszcze trzecią, trochę z tyłu. %7ładna z nich nie wykazywała skłonności do
wydawania takiego piekielnego hałasu, jaki słyszałem jeszcze przed chwilą.
Obserwowałem uważnie.
Minęło kilka minut, nim zdecydowałem się wyjść na zewnątrz. Mój ruch nie
wywołał żadnej reakcji. Zrobiłem jeszcze krok i znieruchomiałem. Potem następ-
ny. Wreszcie, bardzo powoli, zbliżyłem się do pierwszej bryły. Paskudny stwór,
pokryty łuską o barwie wyschniętej krwi. . . Kilkaset kilogramów długiego, kręte-
go cielska. . . Wielkie zębiska, co zauważyłem, gdy czubkiem miecza otworzyłem
mu paszczę. Wiedziałem, że mogę to zrobić bez ryzyka, ponieważ głowa bestii
była niemal całkowicie odrąbana od reszty ciała. Czyste cięcie. Z rany wciąż ście-
kała żółtopomarańczowa ciecz.
Ze swojego miejsca widziałem, że dwa pozostałe kształty były podobnymi
stworami. Podobnymi we wszystkim. Ta znaczy, też były martwe. Drugi, które-
go zbadałem, otrzymał liczne pchnięcia i stracił nogę. Trzeci był posiekany na
kawałki. Spływały posoką i pachniały lekko gozdzikami.
Przeszukałem zdeptaną ziemię. W tej dziwnej krwi i rosie znalazłem coś, co
wyglądało jak niewyrazne odciski butów, ludzkich rozmiarów. Rozejrzałem się
dokładniej i trafiłem na jeden wyrazny ślad, skierowany w stronę, z której przy-
byłem.
Mój prześladowca? Może S? Ten, który odwołał psy? Przyszedł mi z pomocą? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spartaparszowice.keep.pl
  • Naprawdę poczułam, że znalazłam swoje miejsce na ziemi.

    Designed By Royalty-Free.Org